Podobieństwa więc są, ale zestawienie obu tych wydawnictw uruchamia też jedną zasadniczą różnicę. Różnicę, która, jak sądzę, przemawia zupełnie na korzyść Lamara, a Westowi tylko szkodzi, dowodząc, że być może stracił on kontrolę nad swoim wizerunkiem. Różnicą to jest fakt, że autor „Untitled…” nie wciska kitu. Wydaje album z niepublikowanymi, odrzucanymi dotychczas utworami nie dlatego, że kierują nim jakieś megalomańskie zapędy, ale dlatego, że poprosili go o to fani, w tym ci bardziej wpływowi, jak np. LeBron James. I nie rozpowiada naokoło, jaką to genialną mozaikę skleił z tych fragmentów. Za „Untitled…” nie stoją Twitterowe tyrady, buńczuczne deklaracje i gwiazdorska obsada. Materiał jest niedopracowany, bo – chciałbym w to wierzyć – nie był przeznaczony do publikacji, przynajmniej w najbliższym czasie. Proszę zauważyć, że jeśli już towarzyszą tej płycie jakieś dziwaczne wypowiedzi – jak choćby doniesienie, że jedno z nagrań wyprodukowane zostało przez pięcioletnie dziecko Alicji Keys i Swizz Beatza – nie wychodzą one z ust Lamara, ale jego współpracowników. Tymczasem potrafię sobie wyobrazić, że West uczyniłby z takiej ciekawostki jeden z elementów swojej Twitterowej autopromocji.
Za „Untitled…” nie stoi więc medialna kreacja. Nie musi. Materiał broni się zupełnie. Nie trzeba by nawet zaznaczać, że jest zbiorem odrzutów. Gdyby taka informacja nie trafiła do prasy, wielu mogłoby się nie połapać. Zwróćcie choćby uwagę na powracający okrzyk „Pimp Pimp Hooray”: łączy on całość równie przekonująco, jak poetycki monolog rozwijany na „To Pimp a Butterfly”. Właśnie, wspomniana spójność jest widoczna jeszcze wyraźniej, gdy puści się oba krążki – tj. „Untitled…” i „TPAB” – jeden po drugim. Można się wtedy przekonać, jak konsekwentnie Lamar realizował swoją muzyczną wizję. Afrocentryczny charakter ubiegłorocznego albumu – zarówno jeśli chodzi o brzmienie, jak i treść – najwyraźniej nie został ustalony już po nagraniu płyty i selekcji utworów. Lamar po prostu musiał się otoczyć tego typu klimatami – Public Enemy i Native Tongues, „Love Supreme” i „Bitches Brew”, g-funkiem i soulem – skoro nawet odrzuty nie odstają od tego, co trafiło na pełnoprawny longplay.
Można wskazywać podobieństwo utworów, porównywać np. nagranie nr 8 z „King Kunta”. Albo dostrzec, że K.Dota dręczą te same kwestie: nieczyste sumienia przedstawicieli wszystkich ras, religijność itp. A można też wskazywać pojedyncze elementy, które, co teraz jest jeszcze bardziej widoczne, okazały się kluczowe dla sukcesu „TPAB”. Od wibrującego saksofonu, przez zupełnie niedzisiejsze, najntisowe, pobrudzone bębny i pulsujący, Flying-Lotusowy bas, po doskonale rozegrane chórki. Jasne, tym razem współpracownicy są trochę inni – nie ma Bilala, śpiewa za to Cee-Lo, a wśród producentów obecny jest m.in. znany ze współpracy z Ghostface’em Adrian Younge. Tyle że to znów strzały w dziesiątkę, goście, którzy nie od dziś doskonale czują narzuconą przez Lamara konwencję. Co więcej, powiedziałbym, że są tu rzeczy, które chętnie usłyszałbym na bezbłędnym przecież „TPAB”. Ot, np. fascynujące zderzenie free-jazzowej wariacji z trapowym, nisko sunącym podkładem w utworze drugim.
Płyta opisywana jest jako pozbawiona masteringu. Nawet jeśli, momentami to surowe brzmienie służy niektórym utworom. Żeby nie było, nie zawsze, bo np. utrzymane w duchu DJ Quika nagranie zamykające ten krótki krążek mogłoby brzmieć jeszcze lepiej, jeszcze bardziej mięsiście. Nie będę jednak narzekał. Nie mam prawa. Kendrick Lamar po raz kolejny tworzy historię.