foto: mat. pras.
To chyba najdłużej wyczekiwany debiut sezonu z kręgu tzw. „czarnych brzmień”. Czy spełnił oczekiwania? Wszyscy, którzy poznali już „Take Me Apart” – a płyta jest już przecież z nami od kilku tygodni – są jednomyślni – to bardzo dobra płyta. Równa, zaskakująca i nieoczywista. A jej autorka – obdarzona zjawiskowym głosem (i nie tylko) Kelala – zabiera nas w niezwykłą podróż do pełnego erotyki R&B z elementami zarówno „najntisowych”, jak i futurystycznych dźwięków.
Z najładniejszej okładki roku dumnie na nas patrzy piękna, półnaga kobieta. Kelela Mizanekristos, bo tak nazywa się ta zjawiskowa amerykańska wokalistka etiopskiego pochodzenia, nie pojawiła się jednak znikąd. Jej album również nie powstał wczoraj. Ani nawet rok temu. To raczej tzw. „późny” debiut. I nie tylko dlatego, że jego autorka ma 34 lata.
Równie ważne znaczenie ma to, że do powstania i wydania „Take Me Apart” doprowadziło wiele zdarzeń. Nagrań demo, mniej lub bardziej udanych sesji – gościnnych i własnych – a wreszcie występów przed publicznością. Taka cierpliwa i pełna pokory kariera może budzić tylko szacunek. I zaufanie, że artysta potraktuje nas w taki sam sposób – właśnie z szacunkiem. I tak też jest w przypadku Keleli – dokładnie 4 lata od wydania jej pierwszego singla „Go All Night” dostajemy płytę dopracowaną i przemyślaną, a w efekcie wręcz doskonałą, niemal „skończoną”.
Pierwsze, co rzuca się w… uszy podczas słuchania „Take Me Apart” to jej duszny klimat. Erotyczny, zmysłowy, „sypialniany”. Pełna miłosnych uniesień atmosfera to główny mianownik tego materiału – może nawet concept albumu o relacjach międzyludzkich, uczuciach, a wreszcie pożądaniu. Nie pamiętam, żeby na rynku (nowego) R&B nagrał ktoś podobną rzecz. Szukam w głowie i na półkach z muzyką, sięgam po klasyczne albumy Aaliyah, wspominam Brandy i dziewczyny z Destiny’s Child, zaglądam do dyskografii Solange, SZA czy Tinashe, ale biorę również pod lupę dokonania artystek spoza gatunku – jak choćby M.I.A. czy FKA Twigs. I – może oprócz sporych fragmentów płyt nieodżałowanej Aaliyah nie znajduję tak jednorodnego, „miłosnego” nastroju w tych wszystkich produkcjach. A potem przypominam sobie o dwóch pierwszych wydawnictwach D’Angelo – „Brown Sugar” i „Voodoo”. Oj tak, on potrafił robić muzykę do „kochania”! Ale ta nagrana przez Kelelę też potrafi uwieść…
Przede wszystkim „Take Me Apart” intryguje i wciąga genialnym balansem między szacunkiem dla klasyki, czyli oldschoolowych, syntetycznych rytmów rodem z lat 90., a nowoczesnymi, futurystycznymi bitami (głównie od Arca i Jam City) z pogranicza breakbeatu, ambientu, EDM-u czy (post) trip hopu. I najfajniejsze jest to, ze mimo takiej skali różnych, zastosowanych tu produkcyjnych patentów, wszystko na „Take Me Apart” pięknie ze sobą współgra, „klei” się do siebie.
Weźmy na przykład taki „Jupiter” z „cykającym” podkładem, po którym Kelela serwuje chyba najbardziej „ejtisowy” w tym zestawie „Better” – przecież mógłby się on znaleźć na którejś z płyt… Janet Jackson. A oba nagrania, niby tak różne, fajnie ze sobą (współ)grają. Albo taki duet – „Waitin” oparty niemal na grime’owym bicie, a chwilę później „Take Me Apart” – klasyczna „pościelówka” R&B. I tak cały czas. Z rewelacyjnym otarciem w postaci rozerotyzowanego w warstwie słownej, a rozbudowanego aranżacyjnie „Frontline” czy doskonałym (i moim faworytem w tym zestawie) „Onanon” – na przestrzennym, „kosmicznym” (brejk)bicie. W sam raz na parkiet, do auta, czy… gdzie tam chcecie posłuchać tych wspaniałych rytmów.
Piękna, wielka i seksowna płyta. Muzycznie i wokalnie. Musicie ją poznać.
Artur Szklarczyk
Ocena: 4,5/5
Tracklista:
1. Frontline
2. Waitin
3. Take Me Apart
4. Enough
5. Jupiter
6. Better
7. LMK
8. Truth or Dare
9. S.O.S.
10. Blue Light
11. Onanon
12. Turn to Dust
13. Bluff
14. Altadena