foto: mat. pras.
Zaskakująco udany avant-popowy, drugi „debiut” Kasi Lins – kiedyś uczestniczki jednego z muzycznych „talent show”, a dziś – dzięki „Wierszowi ostatniemu” – wokalistki intrygującej, odważnej, świadomej i bardzo utalentowanej. Artystki, która swoim drugim, a tak naprawdę pierwszym oficjalnym albumem nie tyle puka do drzwi kariery, co wręcz je wyważa. I robi to w ambitnym, mocnym i bardzo kobiecym stylu.
Kasia „Lins” Zielińska urodziła się w 1990 roku w Poznaniu i już w wieku 7 lat rozpoczęła naukę gry na fortepianie. Na początku ćwiczyła kompozycje przede wszystkim artystów klasycznych – Chopina, Beethovena czy Haydna. Jednak z czasem zaczęła zdecydowanie bardziej interesować się brzmieniami z pogranicza soulu i jazzu i w tym kierunku kontynuowała swoje muzyczne kształcenie. Podczas gdy w dzieciństwie wielokrotnie miała okazję słuchać Steviego Wondera, Whitney Houston czy Prince’a, z czasem stała wielką fanką wykonawców kolejnego pokolenia – Eryki Badu, Lauryn Hill, D’Angelo czy Jamiego Woona. W 2009 roku napisała swoje pierwsze kompozycje i rozpoczęła rozsyłanie swoich nagrań do wytwórni płytowych.
Potem, na początku 2013 roku, wzięła udział w programie „X Factor”, ale nie dostała się do przesłuchań na żywo. Nie rozpaczała. Była świeżo po debiutanckiej sesji nagraniowej w Ocean Way Recording Studio w Nashville, której efektem był – wydany najpierw w Japonii (!) – album „Take My Tears” (2013). Materiał wyprodukowany przez Nicka Mansona, amerykańskiego pianistę i klawiszowca jazzowego, zawierał zgrabne piosenki utrzymane w jazzowo-soulowym klimacie. Jeśli posłuchacie tego krążka (dostępny jest w popularnych serwisach streamingowych) to zrozumiecie, dlaczego nie ukazał się na naszym rynku. Czyli w kraju, gdzie raczej nie ceni się takiej muzyki. A już na pewno nie można jej usłyszeć (z małymi wyjątkami) w radiu.
Czy właśnie to skłoniło Kasię do zmian w repertuarze? Nie wiem. Natomiast słyszę, że na swoim pierwszym oficjalnym, polskim albumie, prezentuje się ona z zupełnie innej, nowej strony. A najważniejsze, że słuchanie wokalistki w nowym, avant-popowym wcieleniu (ze sporą domieszką korzennego bluesa i subtelnej elektroniki) sprawia autentyczną frajdę. Tak, wiem co powiecie – takimi płytami nie podbija się serc widzów telewizji śniadaniowych i słuchaczy radia z playlistą układaną przez komputer. No właśnie. Natomiast jest spora szansa na to, że Lins podbije serca tych słuchaczy, którzy cenią sobie piękne, ale znacznie mniej oczywiste słowa i dźwięki.
Takie, jak w tytułowym utworze, który wręcz hipnotyzuje klimatem gorącej prerii – niczym z filmów Quentina Tarantino czy Roberta Rodrigueza lub seriali w rodzaju „Hell On Wheels” czy „True Blood”. A więc „bagienny” blues wymieszany z alt-folkiem i americaną. A na dodatek świetnie zaśpiewany, wyprodukowany i zaskakująco brzmiący – w tym przypadku za sprawą perskiej lutni oud. Ale tak udanych piosenek jest tu znacznie więcej, czego najlepszym – dosłownie – przykładem jest przepiękna, klimatyczna „kowbojska” ballada „Save Me Boy”.
Nie wiem jak wy, ale ja słyszę tu ten niepokojący klimat prowincji z piosenek Florence Welch, Chelsea Wolfe, Devendry Banharta, ale też… Nicka Cave’a. Podobnie, ale znacznie bardziej „ładnie”, grzecznie brzmiały piosenki z nowej płyty Anity Lipnickiej „Miód i dym”. To ten sam, intymny sposób gitarowego grania – pełnego przestrzeni, przesterów, jakiejś nieuchwytnej nierealności. Fajnie również, że artystka nie boi się „pobrudzić” swoich piosenek szumami, pogłosami (brawo za produkcję dla Marcina Borsa i Michała Lange!). Jak choćby w znakomitym duecie z Łukaszem Lachem (L.Stadt) w „Dawno”.
Tę odwagę znajdziemy również w tekstach Kasi – bardzo udanych, osobistych. Pomyślałem sobie nawet, że bardzo blisko jej do tego, co robi dziś – również niedawna debiutantka (i prywatnie koleżanka) Daria Zawiałow. Zwłaszcza w utworach z drugiej części albumu. A dokładnie od dziesiątego w zestawie „Tak widzę nas”. Posłuchajcie jak w nieoczekiwany sposób zmienia się nagle klimat tej płyty – gitary może nie idą w kąt, ale ustępują pola subtelnym samplerom i klawiszom – ale tylko tym retro (np. słynnemu Wurlitzerowi). Nie wiem, czy takie granie można nazwać post trip-hopem, ale bardzo mi się takie brzmienie podoba!
A kiedy jeszcze w „These Days” czy „Słowach prostych” pojawia się klimat, jak z „Miasteczka Twin Peaks” – ulubionego serialu Kasi – to robi się wręcz magicznie. Zresztą taka jest właśnie cała płyta – nieoczywista, od pierwszego przesłuchania intrygująca. Ale stopniowo odkrywająca swoje karty – niczym wytrawny pokerzysta. Niech będzie, że z westernowego saloonu. Z tym, że takiego gdzieś w okolicach słynnego Roswell, rodem z serialu „Z archiwum X”.
Jednym słowem – znakomity „debiut”. Posłuchajcie go uważnie!
Artur Szklarczyk
Ocena: 4/5
Tracklista:
1. Odchodząc
2. Wiersz ostatni
3. Kiedy dobrze Jest Nam
4. Dawno ft. Łukasz Lach
5. Save Me Boy
6. Hollow Word
7. Tonę
8. Southern Wind
9. Dzień
10. Tak widzę nas
11. Forrest
12. These Days
13. Słowa proste