„Yeezus” jest – przynajmniej na pierwszy rzut oka – zupełnym przeciwieństwem tamtej płyty. Zamiast niespełna 70-minutowego materiału otrzymujemy krążek, który mógłby się zmieścić na jednej płycie winylowej. Pozbawiony okładki, klipów promocyjnych, sprawia wrażenie, jakby za wszelką cenę próbował odciąć się od rozmachu poprzednika. Czyżby ‘Ye robił więc krok wstecz? To złudzenie. Album nie wymagał rozbudowanej, wielostopniowej akcji promocyjnej, ponieważ po pierwsze, marka artysty jest już dostatecznym gwarantem sukcesu, a po drugie, wystarczyła emisja wideo do „New Slaves” na budynkach największych miast świata i występ w „Saturday Night Live”, by cały świat zainteresował się nowym dziełem rapera z Chicago.
{reklama-hh}
Poza tym zwróćmy uwagę na listę współpracowników: Jill Scott, Lupe Fiasco, Bon Iver, Kid Cudi, Hudson Mohawke, Daft Punk, Rick Rubin. Nazwiska i pseudonimy, jakie padają w creditsach, nie pozostawiają wątpliwości, że mamy do czynienia z albumem drobiazgowo skonstruowanym i dopracowanym. Zamysł był tu może jeszcze trudniejszy do realizacji, aniżeli w przypadku „My Beautiful…” – szło bowiem nie o patos, ale o minimalizm właśnie. A, jak wiadomo, najtrudniejszą rzeczą jest zawsze selekcja, sprowadzenie swojego dzieła do surowego rdzenia, elementów najbardziej fundamentalnych. Nieprzypadkowo więc w sesji nagraniowej wziął udział legendarny Rick Rubin, o którym ktoś niedawno napisał, że jego praca w studiu polega nie tyle na produkowaniu, co na redukowaniu.
Co pozostaje w utworze, gdy pozbawi się go całej efektownej nadbudowy? Oczywiście rytm. „Yeezus” to najsurowszy w dorobku album Westa – i może dlatego tak łatwo kiwa się głową do niego. Wspaniale wypadają te fragmenty, w których na pierwszy plan wybija się sekcja rytmiczna, bez względu na to czy jest to maszyna perkusyjna, delikatne pulsowanie, czy – jak w „Black Skinhead” – bujające bębny, które w połączeniu z dzikimi okrzykami przywołują plemienny klimat, znany ostatnio z „Velociraptor!” Kasabian. West jest wtedy raperem par excellence – melodyjnym, porywającym, z olbrzymim wyczuciem bitu. Wysoką formą udaje mu się przykryć braki tekstowe. Na „Yeezus” nie ma tak doskonałych konceptów jak np. „Blame Game”, są za to bezczelne wersy z gatunku tych, które bolą: „we get this bitch shaking like Parkinsons” (swoją drogą, linijka ta już zdążyła wywołać kontrowersje w niektórych środowiskach). W ogóle należy zaznaczyć, że jako tekściarz ‘Ye podsumowuje tutaj w pewnym sensie cały swój dorobek. Mamy więc buńczuczne zwrotki o rozmowach z Jezusem, megalomańskie próby uchwycenia ducha epoki, szamotanie się między wizerunkiem świętego i heretyka, ale też znane z debiutu, bezpretensjonalne fragmenty o relacjach damsko-męskich, ujęte w charakterystyczne gry słów, balansujące na granicy genialnej prostoty i żenady: „Hey, you remember where we first met? / Okay, I don`t remember where we first met / But hey, admitting is the first step / And hey, you know ain`t nobody perfect” (przypomnijcie sobie wersy o Michaelu Jacksonie ze „Slow Jamz”).
W ogóle należy przyznać, że „Yeezus” nie zrywa z dotychczasowym dorobkiem Westa, lecz – mniej lub bardziej jawnie – do niego nawiązuje. A że twórczość rapera z Chicago to nieustanne kombinowanie z różnymi gatunkami i formami ekspresji, nic dziwnego, że na omawianym tu krążku tak wiele dziwacznych zestawień. Kontrasty, początkowo uderzające swoją skrajnością, okazują się być koniec końców jedną z najciekawszych właściwości albumu (choć nie zdziwię się, jeśli niektórzy uznają te gwałtowne przejścia za pozbawione jakiejkolwiek motywacji). Wściekłe „On Sight” dostaje jakby dodatkową energię, gdy zestawi się je z króciutkim fragmentem chóru religijnego. Minimalistyczne w brzmieniu, a punkowe w ostatecznym wydźwięku „New Slaves” kończy się wycinkiem z węgierskiej Omegi, na który nałożony został przesterowany wokal Franka Oceana. „I Am God” byłoby tylko kolejnym spotkaniem Westa z elektroniką, gdyby nie wokale reggae i hinduskie sample. „Blood On The Leaves” to właściwie postmodernizm pełną gębą, świetne zderzenie przyspieszonego wokalu Niny Simone z dęciakami duetu TNGHT oraz wokalem na auto-tunie. Wreszcie „Bound 2”, które zaprzecza eklektycznej całości, opierając się na zakurzonych, soulowych samplach, jakby skradzionych ze spuścizny po J Dilli, a zarazem przerywa je donośnym śpiewem Charliego Wilsona.
„Yeezus” kończy się uroczą wstawką „uh-uh honey”. Takie bezpretensjonalne zamknięcie płyty sprawia, że wszelkie superlatywy i patetyczne podsumowania tracą rację bytu. Z naszej strony pięć gwiazdek. Po prostu.