Kanye West – „The Life of Pablo”

Najedzony i zadowolony.

2016.02.15

opublikował:


Kanye West – „The Life of Pablo”

Z okazji premiery „The Life of Pablo” pracownicy TIDAL przygotowali przegląd dotychczasowych płyt Kanye Westa. W oczy rzuca się przede wszystkim jedno: wszystkie albumy były na swój sposób rewolucyjne. Tak jakby raper z Chicago chciał za każdym razem przedefiniować swoją twórczość na nowo, a zarazem wytyczyć nowe ścieżki w muzyce. Listę jego zasług można by długo wyliczać. Trzeba by zacząć od detali: wypromował przyspieszone, soulowe sample („The College Dropout”), przywrócił do łask „efekt Cher”, czyli auto-tune’a („808s & Heartbreak”), wreszcie w brawurowy sposób obchodził się z nietykalnymi, jak mogłoby się wydawać, samplami (Nina Simone, Ray Charles, Shirley Bassey). Następnie należałoby przejść do większych osiągnięć, spośród których rzucę tylko termin „barokowy hip-hop” – jeśli gdzieś szukać najwłaściwszej definicji tego bogatego w niuanse, epickiego, luksusowego gatunku, to na majstersztyku, jakim było „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”.

W ostatnich dwunastu latach, bo tyle czasu minęło od wydania debiutanckiego „The College Dropout”, West dokonał kilku znaczących wolt. Jeszcze nie zdążył zamknąć swojej „szkolnej” trylogii, a już na „Graduation” przekroczył ciążący na nim wizerunek chłopaka od ciepłych dźwięków wyszperanych u klasyków czarnej muzyki i skręcił w elektroniczne, masywne bity stworzone z myślą o największych stadionach świata, a nie – jak kiedyś – kumpelskich domówkach. „808s & Heartbreak” sprawiało wrażenie zupełnego zerwania z tradycyjnym, czystym rapem na rzecz zawodzącej, zmodulowanej muzyki emocjonalnej, jednak kolejne w dyskografii, wspomniane wyżej „My Beautiful…” okazało się na tyle pojemne, by skupić w sobie wszystkie wątki w dotychczasowej dyskografii Westa. Po takiej erupcji patosu ordynarne, surowe „Yeezus” brzmiało jak gwałtowne przekłucie balonika; tak jakby król XXI-wiecznej muzyki, stworzywszy szlachetne dzieło, postanowił spełnić swoje najniższe, najbardziej prymitywne zachcianki.

„The Life of Pablo” nie wpisuje się w ten trend rewolucji, który można było dotychczas zaobserwować u Westa. Płyta zapowiadana była wprawdzie jako album wszech czasów i sam West robił wiele, by podtrzymać ten status. Najpierw przekonywał wszystkich wokół, że do ostatnich chwil pracuje nad ostatecznym kształtem materiału (stąd nieustanne zmiany w liście piosenek), następnie zmieniał kilkukrotnie tytuł krążka, by ostatecznie zorganizować wielką imprezę w nowojorskiej hali Madison Square Garden, podczas której zaprezentował własną kolekcję ubrań oraz „The Life of Pablo” właśnie.

Innymi słowy, wiele decyzji marketingowych dotyczących tego albumu – od niby to spontanicznych deklaracji o płycie wszech czasów, przez rozszerzającą się listę współpracowników, po towarzyszącą do ostatnich chwil niepewność, które z opublikowanych wcześniej nagrań wejdą w skład krążka – mogło przypominać atmosferę, która towarzyszyła premierze „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. To pod wieloma względami podobny rozmach. O ile jednak podczas nagrywania i przedpremierowej promocji „My Beautiful…” ujawnił się chorobliwy niekiedy perfekcjonizm Westa, o tyle klimat wokół „The Life…” charakteryzował się chaosem i zmiennością. Nie wierzycie? Wróćcie do okładek „My Beautiful…”, przypomnijcie sobie trwające nieraz pół godziny klipy, sprawdźcie regularność publikowania nowych numerów w ramach serii GOOD Fridays. W porównaniu z krążkiem z 2010 roku epickość „The Life…” jest jakaś taka kulawa, na pół gwizdka.

Nie mam jednak wątpliwości, że taka była intencja Westa. Wystarczy tylko spojrzeć na stylistykę, jaka towarzyszyła pokazowi w Madison Square Garden. Każdy, kto pamięta ubiegłoroczne wykonanie „All Day” na rozdaniu BRIT Awards, powiąże z pewnością tamten koncert z tym, co działo się w ubiegły czwartek w nowojorskiej hali. Z jednej strony atmosfera wielkomiejskich blokowisk i tłumy okapturzonych mężczyzn bujających się do twardego podkładu i wymachujących miotaczami ognia. Z drugiej: dumni, skupieni Afroamerykanie w podartych, futurystycznych strojach rodem z jakiejś postapokaliptycznej wizji. Jak najmniej elegancji i arystokratycznej wykwintności, jak najwięcej zbiorowej solidarności w bliżej nieokreślonej rebelii. Taki patos wymyślił sobie Kanye West. Niechlujny, gniewny, ludowy. Nieprzypadkowo w imprezie w MSG mogli uczestniczyć zwykli nabywcy biletów – co przecież nie jest standardem w przypadku największych pokazów mody.

Nie dziwi więc zupełnie, że w parze z wyborami Westa-projektanta idą wybory Westa-muzyka. „The Life of Pablo” rozpoczyna się mocnym, gospelowym wręcz chórem. Zupełnie jak na „My Beautiful…”. Tam legion głosów pytał: „Can we get much higher?”, tu słyszymy donośne: „We on a ultralight beam/ This is a God dream”. Wokale nie są jednak czyste, pojawiają się nagle, jakby zostały włączone i poddane delikatnej komputerowej obróbce. Sam gospodarz nie przoduje zresztą w utworze. Mimo że właśnie rozpoczyna się jego płyta, pozwala wyjść z cienia swoim współpracownikom, Chance The Rapperowi, The-Dreamowi i wokalistce Kelly Price. Kto wie, czy któryś z nich nie stał za Westem, gdy ten puszczał muzykę z laptopa na Madison Square Garden lub wykonywał „All Day” na BRIT Awards.

„Ultralight Beam” sygnalizuje więc jakiś poziom patosu, który jest jednak osłabiony dźwiękowymi zniekształceniami i rozmnożeniem głównych bohaterów. Kolejne utwory powtarzają ten zabieg. Wokale nieustannie chowają się za auto-tune’em. Chodzi tu zresztą nie tylko o głos samego Westa, ale też zaproszonych gości. Ci, choć nieuwzględnieni w trackliście, pojawiają się przecież na płycie wielokrotnie, często w ledwie epizodycznych rolach. Jak np. Future, który rzuca zaledwie jedno zdanie w pierwszej części „Father Stretch My Hands”. Albo Kid Cudi, który rzeźbi coś na kształt hooku w tym samym numerze, dalekim przecież od regularnej struktury zwrotkowo-refrenowej. Albo Andre 3000, który delikatnie zaznacza swoją obecność w tle „30 Hours”. Tę wyliczankę można by jeszcze ciągnąć. Równocześnie słyszymy artystów, którzy dostają słuszne partie do odegrania: długa zwrotka Kendricka Lamara w „No More Parties in LA” czy wokale Chrisa Browna („Waves”) i The Weeknda („FML”) są tego najlepszym przykładem.

West wychyla się więc w kierunku epickości, by momentalnie się cofnąć. Sięga po ważne, monumentalne (pod względem brzmienia lub kultowego statusu) sample, ale nie wykręca z nich potężnych, podniosłych nagrań. Przeciwnie, albo zostawia te stare, szlachetne strzępki w fazie szkiców, albo umieszcza je wśród zupełnie innej stylistyki: zmodulowanych wokali i zawodzących śpiewów. Tak jakby z premedytacją konfrontował swoich różnych słuchaczy: tych, którzy tęsknią za starym, analogowym Kanye z czasów „The College Dropout”, i tych, do którym bliska jest cyfrowa wrażliwość „808s & Heartbreak”. Nie wierzycie? Sprawdźcie, co dzieje się w obu częściach „Father Stretch My Hands” oraz „Low Lights” i „Highlights” (które też, jak sądzę, trzeba traktować razem). Obie serie numerów rozpoczynają się natchnionymi wokalami, obie ostatecznie grzęzną też w naładowanych elektroniką podkładach.

Brzmi oryginalnie? Nie do końca. Na tym samym pomyśle oparta jest duża część „Yeezusa”, płyty, która gra wieloma kontrastami, także tymi między starym a nowym, gdzie słychać i wokal Niny Simone, i zmasowane, komputerowe dęciaki TNGHT). „The Life of Pablo” żeruje na tamtych rozwiązaniach. Mam tu na myśli także liczne przestery, zakłócenia w odbiorze dźwięku i szkicowość niektórych pomysłów. Wszystkie one sprawiają, że płyta sprawia wrażenie bardziej bezkompromisowej, surowej i świadomie niedopracowanej. Tak jakby West chciał osiągnąć monumentalność „My Beautiful…” środkami wypracowanymi na gruncie „Yeezus”.

Niestety, to nie działa. „Yeezus” było anty-patetyczne i w perfidny sposób pokazywało środkowy palec wszystkim tym, którzy wpisali Westa we wspomniany nurt barokowego, finezyjnego hip-hopu. „The Life…” jest jakby rozdarte między dwoma wizjami – i w konsekwencji nie dostarcza takich wrażeń, jakich mogłoby dostarczać. Im nagrania mają pełniejszą, skończoną formę, tym bardziej chce się do nich wracać („Ultralight Beam”, „Waves”, „Real Friends”, „Wolves”, „30 Hours”) – choć nie zawsze, bo „No More Parties in LA” dłuży się w nieskończoność i raczej rozczarowuje, biorąc pod uwagę imponującą listę osób zamieszanych w ten utwór.

Często jednak, przez niewykorzystany potencjał części pomysłów, jesteśmy skazani na snucie domysłów: „co by było, gdyby…”. Co by było, gdyby West bardziej przyłożył się do niektórych podkładów. Co by było, gdyby ograniczył listę gości, a sam rozwinął niektóre wątki ze swoich tekstów (w drugiej części „Father Stretch My Hands”, dzielonej z raczkującym na scenie Desiignerem, snuje swój prywatny koszmar o tym, jak pewnego dnia może zacząć zaniedbywać własną rodzinę i powtórzy błędy swojego ojca). Co by było, gdyby nie myślał w kategoriach kontrowersji i zamiast pisać jeden skandaliczny wers w „Famous” (ten o wypromowaniu Taylor Swift), skupił się na tym, żeby pozostałe też zostawały w głowie. Co by było, gdyby częściej stawiał na naturalny śpiew kosztem męczącego na dłuższą metę auto-tune’a.

„The Life of Pablo”, choć tworzone do ostatniej chwili, już się jednak ukazało i trzeba zmierzyć się z jego ostatecznym kształtem. A to płyta, co trzeba podkreślić z całą stanowczością, oparta na autoplagiatach: promocyjnych, muzycznych i tekstowych (wszystkie te głupkowate wersy, znane już od czasu linijek o Michaelu Jacksonie w „Slow Jamz” sąsiadujące z ekshibicjonistycznymi wynurzeniami). Nic dziwnego, powstawała ponoć przez ostatnie sześć lat, gdy West zdążył wydać trzy krążki: dwa solowe i jeden z Jayem Z. Choć najstarsze sesje nagraniowe do „The Life…” sięgają podobno czasów „My Beautiful…”, ja słyszę tu wiele motywów, na których oparte były jeszcze starsze płyty. Ot, choćby w „Highlights” ten auto-tune’owy wokal trafia na klawiszowy, popowy motyw i charakterystyczne, pełne pogłosów bębny – momentalnie przypomina się „Graduation”. „FML” to z kolei minimalizm, chłód i blipujące tło kojarzące się z „808s & Heartbreak”.

„The Life of Pablo” odbieram jako krążek pisany z perspektywy ustabilizowanego w życiu zawodowym i osobistym artysty, który ma poczucie, że już nic nie musi nikomu udowadniać. Dlatego żongluje własnymi pomysłami, kpi ze wszystkich, a najwięcej radości daje mu powszechna dezinformacja (ostatnio np. zasugerował, że tytuł nie odnosi się ani do Pabla Picassa, ani Escobara, ale do św. Pawła). Szkoda tylko, że jest przy tym tak mało ambitny i oryginalny – jak nigdy.

Polecane