Jak dziś radzi sobie „Gdzie jest Eis?”. Nieźle, o ile nie próbuje się tej płycie pomagać. Maksyma „Lepsze jest wrogiem dobrego” chyba nigdy nie miała w polskim rapie lepszego zastosowania.
Recenzowanie reedycji płyty z 2003 roku tak, jakby ukazała się dopiero teraz, to trudna sprawa. Pretekst mam, jest przecież nowa grafika, nowy utwór, remiksy z popularnymi obecnie raperami. Premium na niespotykaną wcześniej skalę. Pod albumem w wersji cyfrowej na Spotify widnieje data 2020, więc można sobie śmiało wyobrazić, że młody, nieświadomy słuchacz wejdzie i przesłucha tak, jakby włączał sobie świeżego gracza. Ale u mnie, wiadomo, sentymenty, pewnych rzeczy nie odzobaczę i nie odsłyszę, większości nie powtórzę. Dotarło to z pełną mocą, gdy przyszła do mnie elegancka przesyłka z fizykami, łącznie z dołączonym kefirem. Może nawet pojechałbym a skrzyżowanie z okładki, żeby strzelić sobie fotkę w przykucu z nabiałem i poczuć się jak Eis, ale… no właśnie, decydują czynniki, których 18 lat temu nie było. Trwa pandemia, do tego smog jest taki, że dla własnego zdrowia lepiej z domu nie wychodzić. Siedzę zatem i porównuję wydanie z pierwszym. Jest super jewel case, nie ma taga na okładce (wiem, wyglądał jak z windy), patronatów ważnych wtedy firm odzieżowych i informacji o elektronicznej ochronie nagrania. Wtedy to, że się komuś mogło nie odtworzyć to był problem, teraz spora część słuchaczy nawet nie wrzuci nośnika do coraz rzadszego odtwarzacza, będzie cieszyć się gadżetem albo inwestycją.
Czasy są zupełnie inne, a płyty jak wszystkie dzieła kultury funkcjonują w kontekście. „Gdzie jest Eis?” to świadectwo ery wciąż jeszcze nieokrzesanego, rozpędzonego kapitalizmu. Raper śni na jawie swój liberalny, z obecnej perspektywy trochę już skompromitowany sen. Od pierwszych wersów rap jest „towarem dla sklepów”. Pchany jest przekaz „to nasze najlepsze dni, musimy zrobić tę forsę”, pite toasty za to „na co teraz zbierasz”, punkt odniesienia stanowi hotel „Bristol”, „jeżdżenie se wozem” (najlepiej z białą skórą), prywatny kort i kumple na liście „Wprost”. Na dziewczynę nie ma szans, gdy w kieszeni dwa złote, w relację damsko-męską trzeba się zdaniem rapera wkupić. Za to największym dowartościowaniem jest to, gdy poproszona laska powie „wyglądasz jak milion”. „Zarobię milion przed trzydziestką / Albo spalę się i zdechnę na pensji w jakimś Tesco z całą resztą” – to ta misja, ten cel.
To były też lata, gdy ten gość z „Wyścigu szczurów” Tedego, który w garniaku rozdaje ziomkom na podwórku wizytówki, serio mógł niektórym imponować. Dziś to tylko beka, i kołcz Eis z fetyszem hajsu nieco pod tę bekę podpada. Powiedzcie, że typ z linijką „Szaleję na parkiecie jak WIG 20” nie byłby teraz memem. Mamy raczej w dupie, po ile stał wtedy dolar. Oczywiście ten materializm to maska, za którą kryje się szczerze zakochany w hip-hopie i ambicjonalnie podchodzący do niego gość, ale ma się wrażenie, że gdyby płyta „Gdzie jest Eis?” była dzisiejszą mordeczką, to śmigałaby na piwo z Sławomirem Mentzenem, fascynowała się Donaldem Trumpem i znała rym do „Estoński CIT”.
Świat się zmienił, trudno sobie wyobrazić dziś młodego rapera jadącego „sorry, ale jesteś gejem” i pomstującego na kokainę tak, jak Eis robi to w „Box-i-kox”. Od pierwszego numeru czuć też, że synkopowane bębny i hi-haty obrosła warstwa sera, że bariera sprzętowa i świadomościowa nie pozwalała być Korzeniowi jak w Stanach. Kociołek nie jest w „Najlepszych dniach” Just Blazem, niekończąca się pętla katowana jest do przesady, za ciężkie, za tłuste bębny hamują drive. O.S.T.R. mruga w „Box-i-kox” do „Bad boy for life” i cóż, no nie do końca to wychodzi, nawet jeśli ten gęsty werbel uderzający chwilę po stopie wydaje się ciekawy. Odnotujmy kalifornijskie akcenty syntezatorowe w „Kapitalizmie”, nawet jeśli bębny są drewniane. Super broni się „Czasem”, a to dzięki dobrze dobranemu, puszczonemu samplowi i bębnom wchodzącym w niego jak nóż w masło. Impet wlatującego razem z drzwiami „W szponach melanżu” robi wrażenie, bardziej naturalny groove końcówki płyty również. Królem jest jak Noon również dlatego, że gość ma styl na tyle własny i tak naładowany osobistymi emocjami, że nie da się przypisać go do lat. Czy to najntisy, czy lata zerowe, czy teraz, Bugajak jest Bugajakiem.
Główna wartość „Gdzie jest Eis?” to jednak raper. Nie ma głosu, nie ma dykcji, potrafi zrymować „kupię” do „dupie”, nie wyrabiać się z tempem we „W szponach melanżu”, podczas gdy starszy Kapliński jakoś nie ma problemu, zaś w „5 sekundach” nie umieć z kolei wyjść z cienia charyzmy młodszego Kaplińskiego . Z offbitem różnie bywa – w „Czasem” sprawdza się doskonale, zwłaszcza, że przynosi zabawy z akcentowaniem i najlepsze na płycie punchlines, natomiast w „Rap sukinsynie” po prostu nie siada, odłazi od podkładu niczym tapeta. W „07.02.83” przestrzeń i miękka gitara aż proszą, żeby jakoś zagrać głosem, podśpiewać, aż się gęba śmieje na myśl, co by zrobił tu dajmy na to Skip. Jacek nie jest w stanie. I mimo całej tej litanii oskarżeń, gość i tak jest królem. Ma swój wewnętrzny metronom, niezachwianą pewność w gadce, bez tych polskich kompleksów, wstydliwości, „chciałbym, ale się boję”, za to z sercem jak ojciec przykazał. W tym stylu nie ma szczeliny, w którą można wbić klin. Ten styl szcza na formalne rygory trueschoolu, wielokrotne rymy od linijki, w nowe szkoły bawi się na swoich prawach, bez tego patologiczno-jarmarcznego RRX-owego „baunsu”. „Gdzie jest Eis?” nie było wcale sukcesem po premierze, ale zostawiło odbiorców w kondycji bondowskiego Martini – wstrząśniętych i zmieszanych. Po takich płytach poznajemy zwykle, jak będzie brzmieć przyszłość.
Niestety do wydawnictwa właściwego, które jak widać wychodzi z konfrontacji z 2021 nie najgorzej, dołączone zostały nowe rzeczy. I tu zaczynają się schody. „Astra” to flow z zamrażarki, producent Noon, który jest zupełnie gdzie indziej niż raper i tekst jakby był generowany przez komputer na podstawie reszty płyty i z którego zapamiętuje jedynie odniesienie do JWP. To i tak jeszcze w miarę bezbolesne. Do czterech bonusowych utworów postawiono dograć gości – kosztem zwrotek Eisa, kierując się nie wiadomo jakim kluczem (na oko popularnościowym), nijak nie uwspółcześniając bitów i z miksem brzmiącym tak, jakby go nie było.
Oskar wywiązuję się z obowiązków, dobrze czuje zarówno na tym podkładzie, jak i w uniwersum gospodarza, do którego na luzie czyni aluzje. Swoją inteligencję potwierdza na sam koniec wyznaniem zwalniającym go z zarzutów o hipokryzję w związku z występem w utworze „Box-i-Kox”. Ale reszta?
Bedoes gubi się w rozpędzonym disco funku „Najlepszych dni”, usiłując w pustym wejściu zarazem być sobą i ukłonić się dawnym stylom i dawnym czasom. Ostatnim razem był w takim rozkroku, kiedy chował nogę za głowę przed kamerą Popkillera i szczerze mówiąc, wtedy prezentował się naturalniej.
Otsochodzi ma flow, tu bez dyskusji. Jednak kiedy Eis nawija „czeka nas nas więcej niż ten pieprzony tysiak w brutto”, ściska mi gardło i mam ochotę bić pracodawców. Gdy Otso nawja o cannelloni mam ochotę zjeść na obiad coś innego niż włoskie. Ginie gdzieś cały ludzki aspekt tej nawijki, jej klimat.
Szpaku zaś po prostu strollował „Czasem”. Mazurski lew (chyba Rywin) konkurs na najbardziej zafałszowane wejście autotune’owe wygrywa w cuglach. Palące poczucie żenady od kiedy zanieczyścił refren towarzyszy aż do kompleksiarskich, ignorujących bit i rozwlekłych w dodatku pojękiwań.
Tu krótki apel do przyszłych wydawców analogicznych reedycji – a nie miejcie wątpliwości, nadejdą, zwłaszcza jak koncerty nie ruszą. Jak nie jest zepsute, nie naprawiajcie. Czasem mniej znaczy więcej.
Eis „Gdzie jest Eis? 2003-2020” , wyd. Lajka Corp/Def Jam Poland
Ocena: 3,5 / 5 (płyta), 2/5 (bonusy)
Wyświetl ten post na Instagramie.