W jego głosie słychać jakby więcej inspiracji amerykańskim, alternatywnym r&b. Tu trochę podciągnie frazę jak Miguel, tam zabrzmi jak The Weekend, gdzie indziej jeszcze da o sobie znać inspiracja Frankiem Oceanem. Z drugiej strony, gdy słucham takiego „Lament”, wiem, że żaden z wyżej wymienionych nie zaśpiewałby tego numeru tak, jak zrobił to Woon. Może to właśnie tu daje znać o sobie brytyjskie pochodzenie wokalisty? A może to, że koniec końców mamy jednak do czynienia z błękitnookim r&b? Pewnie i jedno, i drugie.
Bez wątpienia Woon chce na swój sposób dojść do kameralnego, intymnego brzmienia. Niepotrzebne mu do tego żadne syntezatory, bulgoczące basy, cykające perkusje, cloudowy szlif – choć wszystko to powraca tu i ówdzie, bardziej jednak jako przyprawa, niż danie główne. Całość jest żywa, organiczna, wygrana jakby na setkę. Szczególnie silnie wyeksponowane w większości numerów są linie basowe. Robią one wrażenie już wtedy, gdy praktycznie samodzielnie prowadzą melodię („Movement”, Sharpness”), ale jeszcze lepiej wypadają w chwili, gdy wchodzą w dialog z choćby gitarami akustycznymi („Forgiven”, „Little Wonder”). Mistrzowski pod tym względem jest wolno sunący, ociężały „Skin”: z jednej strony bliski „Voodoo” D’Angelo, z drugiej strony – za sprawą nałożonych na siebie głosów – kojarzący się nieco z r&b lat 90.
Trudno nie ulec urokowi tego eleganckiego minimalizmu „Making Time”. Ten krótki, oszczędny instrumentalnie materiał ma jednak do zaoferowania dużo więcej, niż moglibyście podejrzewać. Buja – to jasne, bo jak ma nie bujać, kiedy na sekcję rytmiczną położono tu bodaj najmocniejszy akcent. Ale potrafi też kilka razy zaskoczyć. Łkające, rozmyte syntezatory w „Dedication” przypominają ostatnią płytę Tame Impala, zaś wygrany na fortepianie „Lament” – jesienną, post-rockową szarugę albo coś z Radiohead („Hail To The Thief”?). Czterdzieści minut, które spokojnie może się rozciągnąć do całego dnia.