Po 15 latach i sześciu wydanych nakładem Warp Records płytach Jamie Lidell opuścił kultową brytyjską wytwórnię i zdecydował się wydać „Building A Beginning” samodzielnie. I choć nigdy do końca nie pasował do linii wydawniczej labelu, nowym albumem oddalił się od niej na tyle daleko, że trudno dziwić się decyzji o zmianie barw.
W momencie powstania Warp Records pod koniec lat 80. jej twórcy chcieli zajmować się wydawaniem i promocją muzyki elektronicznej. Choć pierwsi artyści w szeregach wytwórni parali się m.in. IDM-em i downtempo, dziś w jej katalogu znajdziemy płyty przedstawicieli hip-hopu, a nawet indie rocka – choćby Death Grips, Grizzly Bear i Danny’ego Browna. Obecność zakochanego w blue-eyed soulu i r’n’b Jamiego Lidella w barwach Warp uzasadniała jego skłonność do eksperymentowania z elektroniką, spotęgowana na wydanej w 2013 roku płycie „Jamie Lidell”, gdzie artysta nad wyraz chętnie flirtował z popem. Za sprawą „Building a Beginning” Brytyjczyk omija jednak ten epizod swojej kariery i zwraca się bardziej w kierunku znacznie wyżej cenionych przez fanów płyt „Compass” czy „Jim”, rezygnując jednocześnie z obecnych tam elektronicznych wstawek.
Na „Building a Beginning” Jamie w charakterystyczny dla swoich nagrań sposób łączy vintage’owe Motown ze współczesnym neo-soulem jaki możemy usłyszeć choćby na płytach Johna Legenda, czego najlepszym dowodem będzie ballada „I Live To Make You Smile”. „Me And You” sprawi, że zatęsknimy za Raphaelem Saadiqiem, piosenka kojarzy się przy tym także z klasycznym „Stand By Me” Bena E. Kinga. Kiedy w „Find It Hart Do Say” zaczyna śpiewać falsetem, zbliża się do pościelówek Prince’a. Dla odmiany radosne „Julian” brzmi jak odnaleziona po latach w szufladzie piosenka Jackson 5, a „Walk Ride Back” wydaje się być urodzinowym prezentem od Steviego Wondera. Oczywiście w żadnym razie nie ma mowy o naśladownictwie, Lidell zjadł zęby na „czarnej” tradycji i potrafił perfekcyjnie się w niej odnaleźć, a jednocześnie dzięki swoim eksperymentatorskim zapędom tchnąć nowe życie.
W teorii wszystko wygląda pięknie. Jamie zapewnia zarówno basowy puls jak i nastrojowe ballady. Tych jest jednak zbyt dużo, w dodatku zdarza się, że są do siebie podobne (np. „Find It Hart Do Say” i „In Love And Alone”). Miejscami Brytyjczyk wpada w te same pułapki co wspomniany John Legend i przesładza swoje piosenki przez co zwyczajnie przynudza. Z drugiej strony w przeciwieństwie do Amerykanina ma w głosie tę niesamowitą wibrację, która w odpowiednim momencie potrafi otrzeźwić słuchacza. „Building A Beginning” to idealnie skrojona, bardzo konwencjonalna płyta rhytm’n’bluesowa. Problem w tym, że dla ceniących Lidella za nieprzewidywalność fanów taki album to trochę za mało.
{facebook}