O jakiej fuzji mowa? O piorunującej mieszance reggae, funku, r&B, soulu, bluesa i kto co tam jeszcze usłyszy. Wszystko okraszone wyraźnie uduchowionym wokalem Portasza, który równie chętnie używa języka angielskiego co ojczystego. W samym mieszaniu gatunków oczywiście nie ma jeszcze nic niezwykłego. Siła tej płyty tkwi gdzie indziej, oczywiście mam świadomość, że bez tego wokalu mielibyśmy jedynie marne zimne ognie w miejsce potężnych fajerwerków. To co napędza „Ka Ra Va Nę”? Aranż. Bardzo dojrzali muzycy, świetna produkcja i miks. No, może z jednym błędem, ale o tym później. Dodatkowym smaczkiem są goście: Wojciech Karolak i Kayah. Bogactwo aranżu uzupełnia jeszcze obficie gospelowy chór. To, co jest wisienką na torcie to wokalizy Dorrey Linlyles. Jej barwa, akcentowanie i szlachetna aura niejednokrotnie przenoszą słuchacza daleko poza Europę. Kolejnym wrażeniem, którego nie mogę się pozbyć przy obcowaniu z tą płytą (i jest to zaleta!), to kompletne jej wyabstrahowanie z czasu. Najzwyczajniej w świecie trudno jest zgadnąć, z którego roku są to nagrania, wskazówką może być jedynie wysoki, współczesny poziom produkcji.
„The Drift”, a zwłaszcza „Rescure Chair” to chyba najpiękniejsze momenty na tej płycie. Wykonane z niesamowitą lekkością, trafnym doborem instrumentów (nienachalne dęciaki) i świetnym wykorzystaniem chórków oraz mieszanką przestrzeni i „mantorowści” mogą chwilami przywodzić na myśl tak odległe miejsca jak bezludna już kraina Pink Floyd (serio, serio). Czemu „Mama” wybrana została na singlowy numer, tego nie wiem. Poza wspomnianymi wcześniej utworami nie gorzej zadanie to spełniałby „Do celu” czy hipnotyzująca, tytułowa „Karavana” ze smyczkami nie z tej epoki, nie spod tej szerokości geograficznej. A przecież „Mama” to bardzo dobry numer.
Zamieszania z przyporządkowaniem „Ka Ra „Va Ny” do właściwej dekady i nurtu muzycznego dopełnia kompozycja „Sons And Daughters” z gościnnym udziałem Karolaka. Gdyby po jakimś kataklizmie archeolog-muzykolog próbował oszacować wiek tej płyty po tym właśnie numerze, to… po A2 jeździlibyśmy konno 😉
A, miałem jeszcze o jednym błędzie… mogę, bo płyta wybitna i żadna krytyczna uwaga zaszkodzić jej nie może. Słuchałem jej w różnych warunkach i na różnej klasy sprzęcie. Być mądrzejszym od producenta i poprawiać zawodowca nigdy nie miałem zamiaru, ale odnoszę wrażenie, że miejscami a to chórek, a to fenomenalna Linlyles są za bardzo z przodu. Za głośno, za mocno. Trudno mi odgadnąć celowość tego zabiegu. Wolę cieszyć ucho takimi niespodziankami jak gitara w końcówce „W drogę”.
Im bardziej nie lubisz reggae, tym bardziej musisz sięgnąć po tę płytę.