Nie mam wątpliwości, że podobny sukces czeka też „Phase”, debiutancką płytę Garratta. Na płycie słychać wszystko to, czym żywi się aktualnie wyspiarski przemysł muzyczny. W końcu autorem jest sympatyczny rudzielec w typie Eda Sheerana, jeden z tych, co to codziennie kręcą się po obrzeżach wielkich metropolii i snują marzenia o wielkiej karierze. I ten właśnie rudzielec, wzorem wielu poprzedników, śpiewa swoim wysokim, białym głosem inspirowane czarnym soulem piosenki. Nie są to jednak utwory utrzymane w stylistyce retro. Nawet gdy w tle słychać jakiś zakurzony, nostalgiczny sampel, którego nie powstydziliby się przed laty nowojorscy raperzy („Coalesce”, „The Love You’re Given”), od samego początku wiadomo, o co chodzi Garrattowi. Nie o intymne, kameralne piosenki, lecz o przeboje, których echo będzie się niosło po stadionach.
Ostateczny cel, jaki przyświeca wokaliście, wpływa więc na strukturę większości jego piosenek. Nagrania, by wymienić dla przykładu „I Know All What I Do” czy „Surprise Yourself” rozpoczynają się nastrojowymi, minimalistycznymi podkładami które na pierwszy plan wysuwają głos autora. To etap, gdy słuchacz ma szansę zżyć się z Garrattem, poczuć emocjonalne napięcie drgające u podstaw wielu jego tekstów. Już w tych fragmentach pojawiają się sygnały, jak choćby dubstepowe, niepokojąco wobble’ujące basy, które sugerują, że gdzieś za ścianą tej sypialni czai się większa impreza. I rzeczywiście, Garratt na ogół wykorzystuje efekt szoku, momentalnie zagęszcza aranż, przyspiesza tempo i wciąga nas na parkiet. Ten chłopak doskonale wie, jak poderwać tłumy. Tu wprowadzi syntezatory, tam rzuci kilka nośnych okrzyków, jeszcze gdzie indziej przymili się ładną gitarą akustyczną („Weathered”). W gruncie rzeczy to synth-popowe, niekiedy house’owe brzmienie, które – ze względu na ładunek uczuciowy napędzający teksty – za punkt wyjścia obiera nowoczesne, alternatywne r&b. Sam Smith spotyka tu Jamiego Woona i Jamesa Blake’a.
„Phase” zachwyca pojedynczymi elementami: detroickim basem w „Worry”, melodią w „The Love You’re Given”, refrenem w „Breathe Life”. Ten ostatni utwór to zresztą bodaj największy przebój na krążku. Koniec końców mam jednak wrażenie, że płyta jest przeładowana. Inspiracji jest tu za dużo, wspomniane zagęszczenie instrumentarium niekiedy prowadzi donikąd, a sam gospodarz gubi to napięcie, które powinno wybrzmiewać z jego tekstów (dotyczących, co oczywiste, miłości). Chciałoby się trochę okroić to brzmienie. Wtedy można by zobaczyć, ile świeżości jest w tej muzyce. Póki co mam wrażenie, że Garratt świeci światłem odbitym. Kilka kluczowych dla brytyjskiej sceny nazwisk już w tym tekście padło i na nich poprzestańmy. Oby na następnej płycie Garratt znalazł wśród nich swoje własne miejsce.