O tym, że J Dilla był wielkim producentem, nie trzeba nikogo przekonywać. Trwająca ponad dziesięć lat działalność przedstawiciela Detroit przyniosła wiele wspaniałych wydawnictw: od ostatnich krążków A Tribe Called Quest po wydane na kilka dni przed śmiercią „Donuts”. Pośmiertna „kariera” jego muzyki pokazuje, z jakim pracusiem mieliśmy do czynienia. Dziś, dekadę po tym, jak pożegnaliśmy Dillę, spadkobiercy jego twórczości są jeszcze w stanie zaskoczyć nas przynajmniej częściowo niepublikowanym materiałem. I to nie byle jakim, bo pełnoprawną płytą, której wydanie było planowane początkowo na 2002 rok.
Od innych wydanych po śmierci krążków tego artysty „The Diary” różni się jedną, podstawową rzeczą: w dużej mierze słyszymy na nim Dillę rapującego, nie produkującego. O ile „Jay Stay Paid” czy „Dillatronics” zawierały przede wszystkim instrumentalne kompozycje Jaya Dee (dawny pseudonim Dilli), o tyle na wypuszczonej właśnie płycie gospodarz realizuje się głównie za mikrofonem. Zaznaczmy na wstępie: to nie jest wybitny rap. Nie wiem, czy Dilla zdawał sobie z tego sprawę, ale jego wybory życiowe – poświęcenie się produkcji kosztem nawijania – sprawiają wrażenie, jakby facet znał swoje ograniczenia. Na „The Diary” kilkukrotnie drapie ucho. Tu zdarzy mu się zrymować oczywistość, gdzie indziej polecieć niechlujnie, jakby od niechcenia. To w ogóle tym rapu, który najwyraźniej sprawiał dużo uciechy ludziom w studiu, ale niekoniecznie przekłada się to na przyjemność słuchacza.
Nie znaczy to, że ten prosty, niekiedy wulgarny i dosadny styl spełnia swoją rolę. Na przykład w „Fuck The Police”, najlepszym utworze na płycie – i przy okazji najbardziej znanym (od 2001 roku). Tu bezczelne, nawinięte z uliczną nonszalancją zwrotki gospodarza dobrze kleją się z tematyką nagrania. Co z tego jednak, skoro podkład (stworzony też przez Dillę) jest już samowystarczalny. To bit z gatunku tych, które nie potrzebują żadnych dopowiedzeń. Krótki, hałaśliwy break i groteskowy flet mówią o pogardzie i złości Dee więcej, niż którykolwiek z jego wersów.
Słuchając „The Diary”, człowiek bardzo łatwo może się domyślić, w jakim czasie powstawał materiał na płytę. Hi-Tek ze swoim tłustym, nasyconym, łączącym wybrzeża stylem dopiero co wyszedł z podziemia z wybitnym krążkiem Reflection Eternal, a za chwilę miał nawiązać współpracę z ówczesnym symbolem komercji, 50 Centem. Pete Rock, od zawsze słynący z mięsistych bębnów, dostarczył podkład do „The Ex”, który brzmi, jakby pochodził z sesji do wydanych chwilę wcześniej (2001, BBE) „Petestrumentals”. Bink! ze swoim miękkim utworem tytułowym przypomina o soulującej szkole Roc-A-Fella Records (Kanye West, Just Blaze). Wreszcie sam Dilla, którego baunsujące, flirtujące z mainstreamem „The Anthem” powstało niewątpliwie w tej samej sesji nagraniowej, co „Champion Sound”, wspólny album z Madlibem (porównajcie choćby ten utwór z „McNasty Filth” – to podobieństwo nie tylko ze względu na gości).
Jednym z pewnością zakręci się łezka w oku, gdy będą słuchali „The Diary”. Inni sięgną po album po to, by uzupełnić swoją dyskografię zmarłego geniusza. Trudno jednak się spodziewać, by płyta trafiła do słuchaczy, którzy przez lata nie sympatyzowali z Dillą lub go po prostu nie znali. Może to i dobrze? Tym ostatnim, zamiast wyszarpanego z archiwów, średnio brzmiącego „The Diary”, lepiej polecić bardziej dopieszczone produkcje producenta z Detroit. Na przykład „Welcome 2 Detroit” lub – jeśli już myśleć o czymś pośmiertnym – „The Shining”.