Pod tym względem trudno jest nawet stwierdzić, czy kolejnemu albumowi J. Cole’a groził w ogóle „syndrom drugiej płyty”. Nie mógł grozić, bo debiut świata nie zawojował. „Born Sinner” też nie przynosi rewolucji. Nie jest to nawet brzmienie, które mogłoby spolaryzować słuchaczy w takim stopniu jak wydany tego samego dnia „Yeezus” Kanye Westa. Mimo to jest w tej płycie coś pięknego. I konsekwentnego zarazem – dopiero teraz widać, że w „Cole World” tkwił jakiś zalążek własnego stylu, który tu znajduje rozwinięcie.
{reklama-hh}
Przede wszystkim – co bardzo cieszy – na „Born Sinner” mniej jest Jaya Z i Kanye Westa, a więcej Cole’a. Gospodarz ewidentnie dopieścił swój warsztat i oczyścił go z naleciałości popularniejszych kolegów. W efekcie słyszymy zdecydowaną (ale nie kwadratową), melodyjną (ale nie rozśpiewaną), różnorodną (ale nie rozmytą) nawijkę, która sama w sobie może nie jest czymś oryginalnym, ale przynajmniej własnym, naturalnym. Jasne, powracając do „Born Sinner”, wielokrotnie towarzyszyło mi uczucie, że Cole – uciekając do sfery wpływów Jaya Z – wpada w sidła innej nowojorskiej legendy, Taliba Kweliego. Choć może właśnie w takim balansowaniu tkwi metoda. Tak jakby Cole, wyszedłszy z założenia, że nie wymyśli prochu, próbował wydeptać trzecią drogę, między Jayem a Kwelim (przynajmniej tym starszym Kwelim z czasów, gdy Hova zachwycał się jego tekstami, zaś Kweli w rewanżu gratulował mu sum na koncie).
Jest więc w tej płycie coś autentycznego, co jednak – poza wyżej wymienionymi plusami – może prowokować do postawienia kilku zarzutów. W porządku, niech Cole będzie świadomy tego, że nie wymyśli prochu – ale czy w ten sposób nie można mu zarzucić braku odwagi? Czasami wydaje się, że gospodarz zgubił gdzieś bezkompromisowość, bezczelność i przebojowość, którymi epatował jeszcze z czasów, gdy działał w podziemiu. Weźmy np. wersy z otwierającego album „Villuminati”. Do bólu grzeczne, zachowawcze. Gdy Cole pokazuje pazur, to albo robi to w granicach oklepanych konwencji, albo zaczyna się plątać i koniec końców próbuje obrócić wszystko w żart – jak w tym fragmencie o ciotach i fiutach, z których momentalnie się wycofuje, zrzucając wszystko na barki słuchacza w obawie przed kontrowersją i krytyką.
Może to znów jakaś próba złagodzenia własnego rapu? „Jak to możliwe, że moje życie stało się pieprzoną piosenką miłosną?”, pyta Cole w „Runaway”. I faktycznie, wątki damsko-męskie powracają na „Born Sinner” wielokrotnie, zabarwione często biblijnymi motywami zakazanego owocu i węża. Tyle że nawet jeśli na tym krążku więcej jest pikantnych opowieści niż na debiucie, Cole potrafi w porę się pohamować i uspokoić mamy młodocianych słuchaczy, że szybkie życie wcale nie jest takie dobre, a on sam – „Martin Luther King w klubie” – po prostu często wystawiony jest na pokusy. Dla wielu takie rozdarcie będzie pewnie dowodem na tekstową niespójność krążka; kto wie, dla mnie to raczej realizacja tytułowej koncepcji „urodzonego grzesznika”.
Wróćmy jednak do przebojowości, a raczej jej braku. Płycie nie sposób odmówić spójności – sam fakt, że produkował ją jeden człowiek, powinien już o tym świadczyć. Jako producent, który w pierwszej kolejności para się rapem, Cole zasadniczo wypada świetnie – jego bity płyną: imponują pojedynczymi smaczkami (bas w „Power Trip”!), przestrzennością („Runaway”, „Rich Niggas”!), świetnymi, urozmaiconymi partiami perkusyjnymi. Ich głównym problemem jest jednak to, że nie mają kopa. Samplowanie klasyków Outkast i A Tribe Called Quest nie jest niczym złym, ale z tych zabiegów niewiele wynika – sample nie trafiły na nowy grunt, nie zyskały nowego życia. Gdy wchodzi „Trouble”, należałoby się spodziewać potężnego hymnu – tymczasem fantastyczny chór ląduje ostatecznie na dość anemicznym bicie. „Ain’t That Some Shit”? Rapowa ekwilibrystyka to nie wszystko – bit (autorstwa Syience) brzmi jak uboga wersja „Big Pimpin’”, i chyba sam Cole zdawał sobie sprawę, że żaden hit z tego nie wyjdzie, skoro dodał podtytuł „Interlude”. „Power Trip” – jeden z najlepszych singli tego roku – trudno nazwać przebojowym. Najlepiej wypadło pod tym względem „Crooked Smile” – pełna polotu i dobrej energii kooperacja z TLC.
Wspominałem na początku, że jest w „Born Sinner” coś pięknego. To fakt, że ten album jednak wciąga – w tym sensie, że najlepiej się go słucha od początku do końca, delektując się spójnym, organicznym brzmieniem, i że koniec końców trudno coś z tej płyty wyrzucić (choć oczywiście można by dodać tudzież usprawnić kilka elementów). Jest wreszcie coś imponującego w tym, że „Born Sinner” to solówka w najlepszym tego słowa znaczeniu – praktycznie w całości zarapowana, zaśpiewana i wyprodukowana przez jedną osobę. To płyta bliska hip-hopowego ideału. Tylko i aż.