J. Cole – „Born Sinner”

Hip-hopowy ideał – tylko i aż

2013.07.26

opublikował:


J. Cole – „Born Sinner”

Gdy debiutuje się na rynku, można martwić się wieloma rzeczami, ale presja ze strony publiczności rzadko kiedy jest jednym z takich problemów. Sam fakt, że dopiero wkraczasz na rynek, często zwalnia cię z ciężaru odpowiedzialności – człowiek jest w branży właściwie jeszcze nikim. Inna sprawa, gdy wkrada się coś takiego jak hype. Wbrew wskazówkom Public Enemy, J. Cole mógł w ten hype uwierzyć, bo niejako na własne życzenie rozdmuchał sprawę debiutanckiej płyty. Czy o „Cole World: Sideline Story” mogło być jednak cicho, skoro jej autor podbił serca słuchaczy singlem „Who Dat” (ostatecznie nie trafił na krążek), pojawił się na dwa lata wcześniej na albumie Jaya Z, po czym zrewanżował się i zaprosił go na swój pierwszy legal? W przeciwieństwie do większości debiutów, po tamtym wydawnictwie wielu spodziewało się rzeczy ponadprzeciętnych. Ostatecznie dostali dzieło, do którego trudno było się przyczepić, ale o którym trudno było powiedzieć coś oryginalnego – ot, chłopak wybrał bezpieczny wariant i stworzył bezpieczny, pozbawiony wyrazu krążek, którym nawet nie śmiał wychylić się zza pleców swojego mentora, Jaya Z.

Pod tym względem trudno jest nawet stwierdzić, czy kolejnemu albumowi J. Cole’a groził w ogóle „syndrom drugiej płyty”. Nie mógł grozić, bo debiut świata nie zawojował. „Born Sinner” też nie przynosi rewolucji. Nie jest to nawet brzmienie, które mogłoby spolaryzować słuchaczy w takim stopniu jak wydany tego samego dnia „Yeezus” Kanye Westa. Mimo to jest w tej płycie coś pięknego. I konsekwentnego zarazem – dopiero teraz widać, że w „Cole World” tkwił jakiś zalążek własnego stylu, który tu znajduje rozwinięcie.

{reklama-hh}

Przede wszystkim – co bardzo cieszy – na „Born Sinner” mniej jest Jaya Z i Kanye Westa, a więcej Cole’a. Gospodarz ewidentnie dopieścił swój warsztat i oczyścił go z naleciałości popularniejszych kolegów. W efekcie słyszymy zdecydowaną (ale nie kwadratową), melodyjną (ale nie rozśpiewaną), różnorodną (ale nie rozmytą) nawijkę, która sama w sobie może nie jest czymś oryginalnym, ale przynajmniej własnym, naturalnym. Jasne, powracając do „Born Sinner”, wielokrotnie towarzyszyło mi uczucie, że Cole – uciekając do sfery wpływów Jaya Z – wpada w sidła innej nowojorskiej legendy, Taliba Kweliego. Choć może właśnie w takim balansowaniu tkwi metoda. Tak jakby Cole, wyszedłszy z założenia, że nie wymyśli prochu, próbował wydeptać trzecią drogę, między Jayem a Kwelim (przynajmniej tym starszym Kwelim z czasów, gdy Hova zachwycał się jego tekstami, zaś Kweli w rewanżu gratulował mu sum na koncie).

Jest więc w tej płycie coś autentycznego, co jednak – poza wyżej wymienionymi plusami – może prowokować do postawienia kilku zarzutów. W porządku, niech Cole będzie świadomy tego, że nie wymyśli prochu – ale czy w ten sposób nie można mu zarzucić braku odwagi? Czasami wydaje się, że gospodarz zgubił gdzieś bezkompromisowość, bezczelność i przebojowość, którymi epatował jeszcze z czasów, gdy działał w podziemiu. Weźmy np. wersy z otwierającego album „Villuminati”. Do bólu grzeczne, zachowawcze. Gdy Cole pokazuje pazur, to albo robi to w granicach oklepanych konwencji, albo zaczyna się plątać i koniec końców próbuje obrócić wszystko w żart – jak w tym fragmencie o ciotach i fiutach, z których momentalnie się wycofuje, zrzucając wszystko na barki słuchacza w obawie przed kontrowersją i krytyką.

Może to znów jakaś próba złagodzenia własnego rapu? „Jak to możliwe, że moje życie stało się pieprzoną piosenką miłosną?”, pyta Cole w „Runaway”. I faktycznie, wątki damsko-męskie powracają na „Born Sinner” wielokrotnie, zabarwione często biblijnymi motywami zakazanego owocu i węża. Tyle że nawet jeśli na tym krążku więcej jest pikantnych opowieści niż na debiucie, Cole potrafi w porę się pohamować i uspokoić mamy młodocianych słuchaczy, że szybkie życie wcale nie jest takie dobre, a on sam – „Martin Luther King w klubie” – po prostu często wystawiony jest na pokusy. Dla wielu takie rozdarcie będzie pewnie dowodem na tekstową niespójność krążka; kto wie, dla mnie to raczej realizacja tytułowej koncepcji „urodzonego grzesznika”.

Wróćmy jednak do przebojowości, a raczej jej braku. Płycie nie sposób odmówić spójności – sam fakt, że produkował ją jeden człowiek, powinien już o tym świadczyć. Jako producent, który w pierwszej kolejności para się rapem, Cole zasadniczo wypada świetnie – jego bity płyną: imponują pojedynczymi smaczkami (bas w „Power Trip”!), przestrzennością („Runaway”, „Rich Niggas”!), świetnymi, urozmaiconymi partiami perkusyjnymi. Ich głównym problemem jest jednak to, że nie mają kopa. Samplowanie klasyków Outkast i A Tribe Called Quest nie jest niczym złym, ale z tych zabiegów niewiele wynika – sample nie trafiły na nowy grunt, nie zyskały nowego życia. Gdy wchodzi „Trouble”, należałoby się spodziewać potężnego hymnu – tymczasem fantastyczny chór ląduje ostatecznie na dość anemicznym bicie. „Ain’t That Some Shit”? Rapowa ekwilibrystyka to nie wszystko – bit (autorstwa Syience) brzmi jak uboga wersja „Big Pimpin’”, i chyba sam Cole zdawał sobie sprawę, że żaden hit z tego nie wyjdzie, skoro dodał podtytuł „Interlude”. „Power Trip” – jeden z najlepszych singli tego roku – trudno nazwać przebojowym. Najlepiej wypadło pod tym względem „Crooked Smile” – pełna polotu i dobrej energii kooperacja z TLC.

Wspominałem na początku, że jest w „Born Sinner” coś pięknego. To fakt, że ten album jednak wciąga – w tym sensie, że najlepiej się go słucha od początku do końca, delektując się spójnym, organicznym brzmieniem, i że koniec końców trudno coś z tej płyty wyrzucić (choć oczywiście można by dodać tudzież usprawnić kilka elementów). Jest wreszcie coś imponującego w tym, że „Born Sinner” to solówka w najlepszym tego słowa znaczeniu – praktycznie w całości zarapowana, zaśpiewana i wyprodukowana przez jedną osobę. To płyta bliska hip-hopowego ideału. Tylko i aż.

Polecane

Share This