Nieśmiało rzucane tu i ówdzie przez muzyków Heya deklaracje o planach nagrania gitarowej płyty, spowodowały odrobinę zamieszania. Z niewiadomych powodów część fanów zinterpretowała słowo „gitarowa” jako chęć powrotu do grunge’ korzeni. Tymczasem „Błysk” – choć faktycznie charakteryzujący się solidnym wykorzystaniem instrumentów strunowych – nie tylko nie przynosi żadnej rewolucji, ale jest też pierwszym krążkiem Heya, na którym zespół nie zdecydował się zrobić choćby kroku do przodu.
Trudno nowym piosenkom Heya cokolwiek zarzucić. Muzycy „wyciskają” co się da z teoretycznie prostej formuły alternatywno-poprockowej piosenki, „pod” wokalami Katarzyny Nosowskiej znajdziemy sporo kombinowania, ciekawych gitarowo-klawiszowych dialogów i basowego groove’ mogącego budzić skojarzenia z Queens Of The Stone Age, a nawet heyową wariację na temat klasycznego „Imagine” Johna Lennona („Cud”). I mimo iż takie „Dalej” czy „Hej hej hej” aż się proszą o sensowne refreny w miejsce powtarzanych w nieskończoność (zwłaszcza w pierwszym przypadku) słów tytułu, to jako całość zostawiają po sobie dobre wrażenie. Z tej dwójki podobać się może szczególnie zagrany i zaśpiewany z przymrużeniem oka „Hej hej hej”. Na czym polega więc problem nowego krążka jednej z najważniejszych polskich grup? Cóż, miejscami „Błysk” faktycznie jest… „błyskiem”. Pojawia się i za moment nie ma po nim śladu. Słuchając albumu nucimy wszystkie piosenki, ale po wyłączeniu one niekoniecznie chcą zostać z nami na dłużej. Oczywiście nie wszystkie, na „Błysku” jest kilka fantastycznych momentów jak singlowe „Prędko, prędzej” z gitarową solówką, w której Marcin Żabiełowicz zdradza fascynację grą Vernona Reida z Living Colour, napędzane basowym pochodem „2015” czy zamykające „zieloną” wersję „Historie” z uroczo formułowaną pretensją „Kto się kłania Moskwie, kto podnóżkiem Ameryki jest. Kto ma berło, kto koronę – wielce nie obchodzi mnie”.
Przez ponad dwie dekady Hey rozpieścił fanów nagrywając za każdym razem płyty co najmniej intrygujące. A „Błysk” niekoniecznie intryguje. Jak na heyowe standardy jest zbyt bezpieczny. Z drugiej strony może grupa po latach poszukiwań znalazła wreszcie swoją przystań, na której chciała zakotwiczyć na dłużej. I może właśnie ze względu na ten brak zmian odnoszę wrażenie, że niektórym piosenkom brakuje duszy, tego… błysku. Wykonawczo wciąż jednak wszystko się zgadza, do tego Katarzyna Nosowska jak zawsze znakomicie bawi się słowem i czaruje słodko-gorzkimi przemyśleniami podanymi w nienarzucający się sposób. Jej teksty z czasem z gorzkich zmieniają się w słodko-gorzkie i przyjemnie obserwować, jak z czasem coraz lepiej dogaduje się ze światem.
Warto jeszcze wspomnieć, że „Błysk” ukazał się w kilku wariantach różniących się nie tylko kolorystyką okładki i zdjęciami, ale też kolejnością utworów. Trudno uznać ten eksperyment za udany, bowiem o ile otwierające „podstawową” wersję posępne nagranie tytułowe z melorecytacją Katarzyny Nosowskiej świetnie wprowadza w płytę, o tyle umieszczenie tego utworu na końcu tracklisty w wersji „pomarańczowej” budzi wrażenie, że dodano go tam „na doczepkę”. Taki zabieg niszczy także – może nieco staroświeckie i naiwne – przekonanie, że album muzyczny jest starannie utkaną konstrukcją piosenek, w której stopniuje się emocje, a nie „wrzuca” utwory w losowej kolejności.
Mimo niedoskonałości po spędzeniu z „Błyskiem” kilku intensywnych dni odkładam go na półkę z nadzieją, że wkrótce zatęsknię za nowymi piosenkami Heya.