Jak smakuje prawda? Według Gwen Stefani – różnie. Trochę słodko, trochę gorzko, na pewno też kwaśno. Rzeczywistość uderzyła wokalistkę No Doubt obuchem i rzuciła jej życie na nowe tory. W ostatnich dwóch latach Stefani zdążyła zostać po raz trzeci matką, po raz pierwszy się rozwieść (po trzynastu latach) i wdać się w romans (nie wiadomo który raz). Efekt? Nagrała najbardziej osobisty album w karierze. Ponoć na tyle intymny, że wytwórnia przez chwilę miała wątpliwości, czy ktokolwiek będzie w stanie się z nim zidentyfikować. Spokojnie, będzie. Raz, że emocji na krążku jest sporo: od rozczarowania po ulgę. Dwa, że muzyka nie stawia tu żadnego oporu. To pop pełną gębą. Czyli taki, który nieustannie szarżuje sąsiednie terytoria i wchodzi z butami w cudze gatunki.
Choć „This Is…” jest pierwszą solówką Stefani od dziesięciu lat, członkini No Doubt z pewnością nie żyła pod szklanym kloszem i pilnie śledziła rynkowe trendy. No, „pilnie” to może za dużo powiedziane, bo gdyby zsumować wszystkie mody zalewające scenę przez ostatnią dekadę, okazałoby się, że wokalistka ostatecznie poddała się zaledwie niektórym. W „Make Me Like You” dają o sobie znać zmurszałe już nieco wpływy disco i funku lat 70. Z kolei „Asking 4 It” jest – na co wskazuje już gościnny występ Fetty`ego Wapa – próbą zmierzenia się z nowoczesnym, cykającym rapem. Oba te nagrania są co najwyżej poprawne. Świadczą o obyciu gospodyni, ale nic więcej. To piosenki bez historii.
Takich na „This Is…” jest, niestety, więcej. Trafia się tu kilka średniaków, rynkowych mielizn i numerów, które jednym uchem wlatują, drugim wylatują (płaskie, wydrążone „Rare” jest tego najlepszym przykładem). Z tym samym kłopotem mierzył się też poprzedni album Stefani, „The Sweet Escape”, choć tym razem jest chyba ciut lepiej i tytuły wartościowych piosenek nieco szybciej wpadają pod palce stukające na klawiaturze. Pozycją absolutnie obowiązkową jest więc „Red Flag”, najbardziej hałaśliwy i łobuzerski moment płyty. Muzyka J.R. Rotema, a w szczególności świetne bębny, roznosi w drzazgi resztę albumu. Roznosi nawet pozostałe podkłady tego producenta, którego utwory najwyraźniej służą Stefani, bo i „Used To Love You”, i „Me Without You” to inne naprawdę udane pozycje. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na tę drugą piosenkę i przekonać się, jak olbrzymią wartością są podbite w refrenie wokale przypominające wieloosobowy chór.
Co jeszcze pozostanie po tej płycie? Być może singlowe „Misery” lub jamajskie „Where Would I Be?”. Wyciągam jednak te utwory trochę na siłę. Zwłaszcza gdy porówna się je z najjaśniejszymi punktami solowego debiutu, „Love. Angel. Music. Baby”. Tam wszystkie single były na swój sposób wizjonerskie, a i lista współpracowników – Dr. Dre, The Neptunes, Dallas Austin, Andre 3000 – bardziej imponowała. „This Is What The Truth Feels Like” można posłuchać. Ale jeszcze lepiej jest wrócić do albumu Stefani sprzed dwunastu lat.