grafika: mat. pras.
Szczerość jego tekstów od zawsze była rozbrajająca. Nie było w nich krzty pozy, zadufania, napompowanego ego. Pod wieloma względami przypomina Grubson O.S.T.R.-a. Zdarza mu się zapędzić, popaść w jakiś banał, wytartą życiową mądrość czy populistyczne stwierdzenie. Jak długo jednak stoi za tym pasja, tak długo jestem w stanie mu wiele rzeczy wybaczyć. Zbyt duże pokłady energii drzemią w tej muzyce i zbyt dużo autentycznego talentu za nią stoi, by rozliczać ją za każdy publicystyczny lub moralistyczny ton.
Z tego względu na „Gatunku L” najbardziej sobie cenię te momenty, gdy Grubson, zamiast rozliczać świat, tym światem się mimo wszystko zachwyca i zwyczajnie niesie dobre słowo. Wtedy eksponuje wszystkie swoje najsilniejsze atuty. Po pierwsze, rozmach. Choć doceniam to, w jaki sposób snuje opowieść o internetowych patologiach w „Nie ten lot” – mimo wszystko odetchnąłem z ulgą, gdy z przyciężkawego, sennego bitu wyłoniło się muzyczne bogactwo godne Chance’a The Rappera, z wysokimi trąbkami, pianinem i chórkiem, a sam gospodarz stwierdził, że jego lot jest inny. Po drugie, żywiołowość. Grubson jest raperem, wokalistą – ale przede wszystkim Mistrzem Ceremonii. „Gatunek L” jako album daje jedynie przedsmak tego, co się będzie działo na koncertach. Przedsmak, ale wystarczający, bo to i tak poziom energii, o którym wielu może jedynie pomarzyć. Po trzecie, eklektyzm. Grubson rozgrywa pozytywne emocje na przynajmniej kilka sposobów. Kapitalnym przykładem jest „Stare śmieci / Nowe rzeczy”, utwór, który zgodnie z tytułem ma dwa oblicza, pokonując drogę od napędzanego basem bitu godnego Slum Village do lekkiego EDM-u. W zupełnie inne rejony idzie z kolei „Supa’High Music”. Długo się zastanawiałem, z czym mi się kojarzy taki typ basu. Jamiroquai? Nie, jednak nie. Dwele? Blisko, ale to jeszcze nie to. I w końcu przypomniałem sobie: Platinum Pied Pipers. Wierzcie lub nie, ale tych nieco zapomnianych dziś wirtuozów muzyki klubowej z Detroit też tu słychać.
Tę żonglerkę skojarzeń chciałbym jednak zamknąć na odwołaniu, do którego sam Grubson zachęca. A Tribe Called Quest. „Tribute 2 Phife Dawg” to hołd złożony zmarłemu w ubiegłym roku raperowi z tej kultowej kapeli, ale duch ATCQ jest wyczuwalny na długości całego „Gatunku L”. Ba, powiedziałbym wręcz, że Grubson to jeden z niewielu polskich kontynuatorów tradycji Native Tongues, który odwołuje się do niej w sposób całościowy – pamiętając zarówno o pozytywnym przekazie, hip-hopowym rdzeniu, melodyjności, jak i otwarciu na całą tradycję czarnej muzyki. Na „Gatunku L” wreszcie osiąga to, co zapowiadał tytułem poprzedniej płyty: holizm. Tu nie ma sporu między boom-bapem a trapem, rockowym buntem i jamajskim wyluzowaniem. „Nie musisz tego słuchać, ale musisz to uszanować”, słyszymy na początku płyty. To skromność. Musicie tego słuchać.
Karol Stefańczyk
Ocena 4/5
Tracklista:
1. Kiedy nadejdą
2. Stare śmieci/Nowe rzeczy
3. Menu
4. Front
5. Cwany lis
6. Złoty klimat
7. Gatunek L
8. Bestie
9. Supa’High Music
10. Rudeboy Stance
11. Tribute 2 Phife Dawg
12. Złoty środek
13. Nie ten lot
14. Dziki w trasie
15. Restart
14. Taki jestem (Kolory)