Frank Ocean – „Blonde”

Ukryte bogactwo.

2016.08.31

opublikował:


Frank Ocean – „Blonde”

Trzeba przyznać, że Frank Ocean trafił z tytułem, zamieniając „Boys Don’t Cry” na „Blonde”. Wprawdzie nie do końca wiem, czym spowodowana była ta decyzja, ale – mówiąc, pół żartem, pół serio – jeśli muzyka ma jakiś kolor, to ten krążek jest właśnie blond. Tak, ten Marvin Gaye XXI wieku, jak Ocean bywa nazywany, nagrał album zaskakująco biały. Zaskakująco, bo kto się spodziewał, że początkowe wypowiedzi o inspiracjach The Beach Boys i The Beatles będą tak daleko posunięte.

Gdy w 2011 roku wydawał swój debiutancki mixtape „Nostalgia, Ultra”, wpisywał się w nurt rozwijającego się wówczas alternatywnego r&b, gatunku, pod który zaczęli się z czasem podpinać biali wykonawcy. Dziś Ocean jest jeszcze bardziej radykalny w zacieraniu rasowych podziałów. Podczas gdy wielu jego przyjaciół (Jay Z, Beyonce i inni) wybrało drogę społecznego zaangażowania i odkrywania swojej afroamerykańskiej tożsamości, on zadeklarował chęć współpracy z Tame Impalą i King Krule, sięgnął po smyczki Jonny’ego Greenwooda i bity Jamesa Blake’a, poczynił aluzje do The Fab Four i Elliotta Smitha.

Z takim backgroundem stworzył wsobny, intymny krążek, w którym wielokrotnie pochyla się nad szczegółami i tylko okazjonalnie pozwala sobie na szersze wnioski. Te nie wzbogacą być może naszej wiedzy o świecie, nie staną się też przedmiotem społecznych debat (jak np. teksty Kendricka Lamara na „To Pimp A Butterfly”), ale dadzą na pewno lepszy wgląd w osobowość gospodarza. Po przesłuchaniu nagle wszystko staje się jasne. I ciągnąca się miesiącami gra z odbiorcami, i decyzja, by uniezależnić się od dużej wytwórni. „Blonde” opiera się na takim wyrzeczeniu – niekiedy świadomym (antykonsumpcyjne „Nikes”, antyużywkowe „Be Yourself”), niekiedy przymusowym (wszystkie fragmenty poświęcone samotności).

To wyrzeczenie jest, jak sądzę, podkreślone w jeszcze inny sposób. Proszę przyjrzeć się imponującej liście współpracowników. A jednak „Blonde” nie obnosi się ze swoim bogactwem. Poza wyeksponowanym, brawurowym występem Andre 3000 mało kto tak naprawdę robi różnicę. Znamienne były losy choćby „Pink And White”. O tym, że piosenka została wyprodukowana przez Pharrella Williamsa, dowiedzieliśmy się z Twitterowych wpisów ludzi ze środowiska Oceana.

Tak, wiem, że nazbyt przywiązuję się do perspektywy szarego słuchacza, na którym wciąż robią wrażenie wielkie nazwiska. A przecież dla gospodarza „Blonde” to często przyjaciele, osoby, z którymi spędza całe godziny w studiu i poza nim. Chórki Beyonce we wspomnianym „Pink And White” równie dobrze mogły powstać między jedną kawą a drugą.

Trudno jednak zignorować ten rozdźwięk – z jednej strony gwiazdy, z drugiej kameralny, wycofany ton albumu. „Blonde” ostentacyjnie unika przebojowości. „Nights”, „Pink And White” – coś jeszcze? Chyba nie. Czyli lista ewentualnych singli wyczerpuje się na dwóch nagraniach. Może jeszcze „Self Control”, ale tu trzeba by dołożyć bębny, rozruszać tę gitarową melodię, żeby wyszedł z tego jakiś hit. Bębnów jednak nie ma, co jest zresztą jedną z cech „Blonde”: bardzo ograniczona sekcja perkusyjna. Zamiast tego mamy szerokie, klawiszowe i gitarowe pejzaże – im dalej w album, tym ich więcej – które tylko pozwalają gospodarzowi lepiej eksponować swoje wokale. Gdy pojawia się jakiś wyraźny bit, jak choćby pod koniec „Futura Free”, momentalnie zyskuje na dodatkowym znaczeniu.

To piękny album, i tym bardziej szkoda, że początek i koniec płyty odstają poziomem. Przyspieszony wokal rzucony w „Nikes” na pełną pogłosów perkusję i zaśpiewane na autotunie „Futura Free” są niepotrzebnie podrasowane. Ze zbyt wielkim głosem mamy do czynienia, żeby chować go za efektami głosowymi. Jest w tym jednak coś symbolicznego. Oto Frank Ocean, który nieustannie ucieka przed współczesnością na swoim – co by nie mówić – dość tradycyjnie zaaranżowanym krążku, w dwóch kluczowych punktach, na początku i końcu, ugina się pod ciężarem mód. To ważny album, a zarazem – trochę przewrotnie – znak czasów.

Polecane