Pierwsze, co rzuca się w oczy, to równy poziom całości. Wśród dwunastu utworów (w tym intro i outro) trudno jest znaleźć element niepotrzebny. Jasne, może ponarzekać, że duet z Pezetem powinien zaowocować lepszym nagraniem niż „Desiderata”. Początek utworu w miły sposób nawiązuje – przy zachowaniu odpowiednich proporcji – do klimatów Noona z „Muzyki poważnej”. Im jednak dalej, tym gorzej. Tak jakby Noon ustąpił miejsca w studiu Sidneyowi Polakowi, a sam kawałek był rekonstrukcją kariery Pezeta, który ambitną, minimalną elektronikę zamienił na „dubstepowe”, przesterowane „wiertarki”.
To jednak właściwie wyjątek, uderzający szczególnie, bo już na samym początku płyty. Poza tym trudno się do czegoś przyczepić. Pod względem muzycznym, mimo zaledwie dziesięciu utworów, dzieje się dużo. Gitara akustyczna w „Muszę dostać skrzydeł”, połączona z żeńskim wokalem Dotcom, zostaje w głowie na długo. Ten sam instrument, tyle że w wersji elektrycznej, powraca w leniwych „Kobietach” – nie potrafiłbym sobie wyobrazić lepszego zakończenia dla tej płyty, szczególnie że samo nagranie może się miło kojarzyć np. ze „Snami 2.0.” Weny i „Mamą” Te-Trisa. „Brakujące słowa” to z kolei dobry, energiczny boom-bap w starym stylu; przebojowe, bangerowe zacięcie oferują „Bez przypału” i „Fight Club”. Moim faworytem jest jednak „Sieję dobro, sieję zło”. Pomijając doskonałą chemię między gospodarzem a Muflonem, sam bit jest majstersztykiem i zupełnie zrozumiałe jest, dlaczego właśnie tym razem raperzy kilkukrotnie powtarzają, że to Szczur jest autorem podkładu. Matowe bębny połączone z głębokim basem i krótkim samplem stanowią podstawę dla, wbrew pozorom, całkiem głębokiego i przestrzennego brzmienia (zwróćcie uwagę na delikatny fortepian w tle).
Sam Flint już na poprzednie płyty dostawał niezłą muzykę, ale wówczas jego problemem było to, że – jak głosiła jedna z recenzji – nie umiał ich odpowiednio dosiąść. Tym razem tego problemu raczej nie ma. Zwrotki są zarapowane pewnie i różnorodnie, a pojawiające się tu i ówdzie „klejenie” wersów wynika raczej z ambitnego planu, by flow brzmiało dynamicznie – lepsze więc takie „szycie” niż irytujące łapanie oddechu.
{reklama-hh}
„Starego, dobrego Flinta” słucha się pewnie tak dobrze ze względu na udany balans między skondensowaniem tematycznym utworów a celnością pojedynczych wersów. W każdym kawałku od początku do końca wiadomo, o co chodzi gospodarzowi – zarówno w bardziej konceptualnych nagraniach („Przyjaciółki, koleżanki, kumpel”, „Blok” – wbrew oczywistym skojarzeniom, nie jest to żadna metafora, bo „polski rap jest na nie chory”), jak i tych ogólniejszych („Szary”, „Brakujące słowa”). W każdym też można wychwycić jakieś pojedyncze perełki – i nie mam tu na myśli drętwych, wymuszonych porównań rodem z bitew freestyle’owych, a raczej błyskotliwe, dobrze wplecione gry słowne w rodzaju: „Zbliża się moje pięć minut i gdy już jestem gotowy / Banda zawistnych skurwysynów zmienia czas na zimowy”.
„Jest wielu lepszych, ale żaden pracowity” – czasami taka trzeźwa ocena bywa zbawienna. Flint najwyraźniej nie łudzi się, że na co dzień należy do ścisłej krajowej czołówki. Nie przeszkodziło mu to jednak w nagraniu jednej z równiejszych polskich płyt w tym roku. „Stary, dobry Flint” to dowód na to, że nasza scena ma w sobie coś z Premier League – nawet Southampton może być w pewnym momencie w czubie tabeli.