foto: mat. pras.
Ależ oczywiście – można się śmiać, że skoro ktoś gra pop-punka, to nie można traktować go poważnie. Ale skoro wszystkie amerykańskie rozgłośnie wałkują każdy kolejny singiel Fall Out Boy, to coś musi być na rzeczy. A konkretnie w fenomenie tej obciachowej – zdaniem niektórych – kapeli. No to zakładamy pampersy (na wszelki wypadek) i odpalamy „Manię”!
Ich droga do sławy jest przykładem komercyjnej ewolucji – i to w najlepszym tego słowa znaczeniu. Niby przecież wylecieli w szeroki świat – fleszy, pieniędzy i szalonych imprez w hotelach – z tego samego gniazda, co pop-punkowe zespoły pokroju Sum 41 czy Blink-182. A jednak zawsze byli raczej brzydkim emo-kaczątkiem w tej muzycznej rodzinie. Odszczepieńcem, który wymykał się łatwym i oczywistym klasyfikacjom. Kiedy więc o nich myślę, to patrzę na ich „dorastanie” raczej z sympatią. Bo ich historia to tylko niewiele mniej zaangażowany odpowiednik ścieżki, którą poszła choćby grupa Green Day.
U nich również na początku przygody z muzyką była niezależna scena hc/punk, a dopiero z czasem, po latach pojawiły się wielkie stadiony. No i jeszcze – tak jak ekipa Billiego Joe Armstronga stworzyła swoje opus magnum w postaci krążka „American Idiot” (2004), to chłopaki z Chicago wskoczyli na wyższy, uniwersalny level muzycznej dojrzałości dopiero po kilku płytach. A dokładnie na swoim poprzednim krążku – zbieżność tytułów nieprzypadkowa – „American Beauty/American Psycho” (2015).
Od tamtego, wspomnianego albumu, na którym Patrick Stump, Peter Wentz, Joe Trohman i Andy Hurley szerzej „poszli w pop” (ale też nie zrezygnowali z zaangażowanych społecznie i politycznie tekstów), minęły dokładnie trzy lata. W tym czasie w Białym Domu urządził się „sami dobrze wiecie kto”. A to zaczyna się coraz silniej odciskać na tekstach i wypowiedziach (nie tylko) amerykańskich artystów.
Ten nastrój niezadowolenia nie pojawia się w nowych piosenkach Fall Out Boyu wprost, ale wystarczy uważniej przyłożyć ucho do tego, co śpiewa Stump, by dosłyszeć – między wierszami – krytykę rządów Donalda Trumpa. A najbardziej tego, jak wpływa ona na relacje międzyludzkie. Czego przykładem chociażby traktujący o samotności, czy raczej zagubienia w zmaterializowanej rzeczywistości w „Wilson (Expensive Mistakes)”. Utworze jakby mimowolnie nawiązującym do „Straight To Hell” czy „Lost In The Supermarket” The Clash.
Ale bez obaw! Fani (emo)-popowego wcielenia FOB nie muszą się obawiać, że ich ulubieńcy nagle wrócili do bardziej zadziornego, punkowego grania. Co to, to nie! Co prawda mamy tu jakby nawiązanie do mrocznej twórczości legendarnej kapeli The Misfits („The Last Of The Real Ones”), ale na „Manii” dominują piosenkowe, wręcz idealnie radiowe „trzyipółminutowce”. Utwory rozpięte stylistycznie między dance-punkiem („The Last Of The Real Ones”), poprzez nasycony elektroniką hołd dla Linkin Park („Champion” z intro jak z czasów „Bad” Michaela Jacksona), a nawet reggae („Sunshine Riptide”). Jest też latino-pop (singlowy „Hold Me Tight Or Don’t”), który mogłoby się znaleźć na ostatniej płycie Maroon 5. Co raczej nie jest komplementem. Ale trzeba przyznać, że w radiowe hity chłopaki potrafią…
Na szczęście – dzięki ogromnemu dystansowi do samych siebie, FOB nie ogląda się na konkurencję i krytyków i idzie po pierwsze miejsca na listach amerykańskich list przebojów jak po swoje (oprócz wspomnianych singli „Champion” i „Hold Me Tight Or Don’t” wypuścili jeszcze „Young And Menace”). Jestem jednak bardziej niż pewny, że u nas ich bardzo przyzwoita płyta przejdzie raczej niezauważona. Prócz fanów, których mogę uspokoić – pampers-alert odwołany. Bo Fall Out Boy wychodzi z tego ostrego, komercyjnego zakrętu bez szwanku. A kto wie, czy nie skradną kilka serc więcej.
Artur Szklarczyk
Ocena: 3/5
Tracklista:
1. Young And Menace
2. Champion
3. Stay Frosty Royal Milk Tea
4. Hold Me Tight Or Don’t
5. The Last Of The Real Ones
6. Wilson (Expensive Mistakes)
7. Church
8. Heavens Gate
9. Sunshine Riptide (feat. Burna Boy)
10. Bishops Knife Trick