Empire Music Studio x Matheo – „Empire Force One”

Niepotrzebny rozmach.

2016.05.01

opublikował:


Empire Music Studio x Matheo – „Empire Force One”

Zapowiadane od samego początku jako wielka międzynarodowa inicjatywa „Empire Force One” rzeczywiście jest duże. Dwadzieścia jeden utworów, wśród nich kilkunastu gości z różnych stron świata i szereg producentów z Matheo na czele. Nadmuchany do granic możliwości projekt jednak tylko do pewnego stopnia zaspokaja oczekiwania. Trudno nie odnieść wrażenia, że „mniej” w tym przypadku mogłoby oznaczać „lepiej”.

Pierwsza połowa albumu obiecuje jednak dużo. Gdy pominie się nie do końca udane, niesione refrenem Matheo, lecz zepsute zwrotką Popka „Świat u stóp”, pierwszym ośmiu numerom trudno jest coś zarzucić. Demonstrują one to, co na „Empire…” najbardziej wartościowe. Po pierwsze, podkłady Matheo. Szkoda, że odpowiada za ledwie połowę produkcji. Gdy staje za konsoletą, temperatura momentalnie rośnie, a naczelny pomysł na warstwę muzyczną – stworzyć możliwie nieludzkie, zmechanizowane bity, niekiedy tylko przełamywane łagodniejszą melodią („Inny świat”, refreny w „Warning” czy „Rise”) – trafia na odpowiedniego realizatora. Po drugie, by taka muzyka chwyciła i się odpowiednio rozniosła, potrzeba silnych głosów i dobrych refrenów. Dlatego numery, w których słyszymy Palucha, Wuzeta i Porchy’ego, należą do najlepszych na płycie. Po trzecie, w tej miazdze czasem można zawiesić ucho na jakimś wersie. Szczególnie błyskotliwa jest zwrotka VNM’a, który wykorzystał featuring Papoose’a („V.I.P.”), by rozliczyć się ze swoim idolem sprzed lat: „Nie przedłużyłem mu zaufania mandatu / I zaraz za to tu zje mnie we własnym kraju na tracku / To jest karma”.

Im dalej w płytę, a liczba utworów, za które bezpośrednio odpowiedzialny był Matheo, się kurczy – tym gorzej: i dla rapu, i dla produkcji, której nagle brakuje złotego dotyku gospodarza krążka, Czarnego lub Maiki Beatza. O ile ironiczne nagrania weteranów, Gurala i Mesa, jeszcze się bronią (ten drugi dostał jednak bit, który brzmi, jakby przeszedł długą drogę – od „Loose” Nelly Furtado po drugą część „The 20/20 Experience” Justina Timberlake’a), o tyle młodsi stażem raperzy i zagraniczni goście już zawodzą. Szkoda, bo to oni mieli decydować o obliczu „Empire Force One”. W ten sposób tłumaczę sobie podwójne występy m.in. Żabsona, 2stego i Ankhtena Browna (poza nimi po dwie zwrotki zanotowali też reprezentujący inne pokolenia MCs Paluch i Sobota). Z tych zwrotek przeziera jednak rzemieślnictwo, przeciętność i brak charyzmy. Ewentualnie mierność tekstowa, którą próbuje się maskować odniesieniami do kultury (wprost i na poziomie wypracowania szkolnego) lub efekciarskim warsztatem-wydmuszką – tu jako przykład „Widzę martwych ludzi” Admy, Igrekzeta i Kartkiego.

Już od pierwszego przesłuchania wiadomo, które numery odstają – przydługie „My Plug Is Off”; „U” z Mayą, która nie ma wystarczająco dobrych warunków głosowych, by pociągnąć usypiający podkład Julasa; zbędne, nikomu niepotrzebne „Euroshit” i „From Up Above”. Tak, za dużo przeciętniactwa jest w drugiej części albumu, a za mało intrygujących momentów w rodzaju skrzypiec w „Paganinim” czy wejść jak to Bonsona: „Wiem, że czas już wziąć życie za ryj, hajs nie przyjdzie za ryj / A tu nikt nie chce byle jak żyć / Slogany >> Idę na szczyt << to dla nich >> Byle tam być << / Ja? Chwilę tam byłem / I co? I nic, serio”.

„Empire Force One” wpisuje się w serię tegorocznych kompilacji, które prezentują nowoczesną odmianę hip-hopu – niedawno recenzowaliśmy „De Nekst Best” nadzorowane przez VNM’a, za chwilę swoją premierę będzie miało „Hip-Hop 2.0” od QueQuality. W przeciwieństwie jednak do tych wydawnictw album sygnowany marką Empire Music Studio miał szerzej zakrojone ambicje. W tym kontekście trójka z minusem oznacza spore rozczarowanie.

Polecane