Ucieczka w góry nie jest oczywiście tylko ucieczką geograficzną (choć np. „Apartament” na to wskazuje, pewnie z uwagi na promocję filmu o Janie Pawle II), ale przede wszystkim duchową. Te spirytualistyczne wątki – ezoteryczne, pogańskie, wschodnie – przewijały się już wielokrotnie w twórczości poznańskiego rapera, ale dotychczas, za każdym razem, gdy umykał scenie, po chwili wracał przez nią skarcony i wprzęgnięty w jej tryby.
Tym razem jest inaczej. „Magnum…” poprowadzony jest konsekwentnie i od początku do końca słychać, o co chodzi gospodarzowi. Krótko mówiąc, o rozczarowanie światem, pogardę dla niego i ucieczkę w duchowość. Źródła zniechęcenia nakreślone są mniej lub bardziej wyraźnie, ale widać, że DGE jest zmęczony w równym stopniu telewizyjnymi informacjami i konwenansami, co dotychczasowym trybem życia. Bodaj najbardziej gorzkie wersy pod adresem dekadenckiego środowiska padają w „Brudnym algorytmie”: „Słoma w butach, siano na kontach, w płucach smoła / Na backstage`ach pierdolenie o pierdołach / Potem łazęga, te rozmowy nad ranem / Wspomnienia mam pojebane, poszatkowane”.
Nic więc dziwnego, że „Magnum…” rozpoczyna się od zaczerpniętego ze wschodnich wierzeń obrazu mai – iluzorycznej siły, która wypala człowieka w codziennej krzątaninie i staje na drodze do poznania prawdy. Nic też dziwnego, że na okładce płyty widzimy postać, która znalazła koniec tęczy i zagląda w istotę rzeczy. Te dwie metafory są, jak sądzę, kluczowe dla całego albumu. Bo o to właśnie chodzi Guralowi w większości nagrań: przedrzeć się przez fasadę rzeczywistości i zajrzeć jej pod podszewkę. Albo – jak słyszymy w refrenie „Na plaży…” – objąć cały świat w soczewce oka.
By wyrwać się z tego koła sansary, Gural wspina się na barki Dostojewskiego, Manna, Hessego, Malczewskiego, Moneta, Faulknera, Schulza i kilku innych klasyków malarstwa, literatury oraz filmu. Imponujące rozeznanie w kulturze? W zasadzie należałoby pochwalić szerokie horyzonty gospodarza, bo podobna żonglerka nazwiskami nie jest przecież czymś oczywistym w muzyce, ale to jednak wiedza słabo przetrawiona, ostentacyjna, pracująca raczej na zasadzie chaotycznego ciągu skojarzeń. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie wątpię, że te lektury ukształtowały gospodarza. Twierdzę natomiast, że „Magnum…” mogłoby się obyć bez takiego popisu erudycji. Inna sprawa, że walor edukacyjny tych napomknień – szczególnie dla młodszego słuchacza – jest na pewno duży.
Co by jednak nie mówić o przemianie duchowej Gurala i tym, jak wpłynęła na jego teksty – od strony muzycznej i warsztatowej mamy do czynienia z MC dobrze już znanym i sprawdzonym na różnych frontach. Chociażby dlatego pewność, z jaką porusza się na zarówno klasycznych, jak i nowoczesnych podkładach, zupełnie nie dziwi. Szkoda tylko, że tym podkładom – podobnie zresztą jak na poprzednim krążku DGE, „Projekt jeden z życia moment” – częściej bliżej jest do rzemiosła, niż prawdziwej wirtuozerii. Zgoda, „451 stopni Fahrenheita” to syntetyczna bomba od Lanka, ogień na miarę tego, który szaleje w tekście nagrania; podobnie zresztą z „Brudnym Algorytmem” (Ceha). Trudno się też przyczepić do zimnych, nowojorskich „Maya” i „Mandali” – odpowiednio od Tasty Beatz i The Returners. W większości jednak tym podkładom brakuje złotego dotyku, czegoś, co pozwoliłoby nazwać warstwę muzyczną więcej niż porządną. Nawet So Drumatic w „Za legalizacjom”, choć ma to swoje pełne, obfite brzmienie, dostarczył muzykę zrobioną jakby na pół gwizdka. Inna sprawa, że takie balansowanie między agresywnymi syntezatorami a samplowanymi loopami najchętniej wymieniłbym na etniczne dziwactwa Matheo i Donatana z czasów „Totemu leśnych ludzi” i „Zaklinacza deszczu”. I bliższe to tekstowym fascynacjom Gurala, i lepiej brzmiące.