Jeśli nie jesteście wielkimi fanami Odd Future, postać Domo Genesisa może się wydać niektórym z Was anonimowa. A przynajmniej nie tak rozpoznawalna jak Tyler The Creator czy Earl Sweatshirt. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka temu 25-latkowi z Kalifornii brakuje atrybutów porównywalnych z tymi, którymi cieszą się jego bardziej rozpoznawalni koledzy. Nie zanotował więc takiego wejścia z buta na scenę, jakie ma na swoim koncie Tyler ze swoim „Yonkers”. Nie stoi za nim też tak trudna biografia jak za Earlem, którego matka wysłała do ośrodka terapeutycznego na jedną z wysp w Oceanii, Samoa. Najbardziej spektakularne wydarzenie w dotychczasowej karierze Genesisa? „No Idols”, wydany w 2012 roku mixtape z uznanym producentem Alchemistem.
Wiem, że taki wstęp może brzmieć zniechęcająco. Mam jednak nadzieję, że rzut oka na liczbę gwiazdek nie zostawia wątpliwości – legalny debiut tego chłopaka naprawdę warto sprawdzić. Przede wszystkim, co w ostatnim czasie nie jest wcale regułą wśród wykonawców skoncentrowanych (obecnie lub niegdyś) wokół Odd Future, słychać, że gospodarz ma świetną rękę do muzyki. „Genesis” nie jest wygrany na jedną nutę jak ubiegłoroczne, depresyjne (i doskonałe, by uniknąć nieporozumień) „I Don’t Like Shit, I Don’t Go Outside” Sweatshirta. Nie jest też płytą tak chaotyczną i przekombinowaną jak „Cherry Bomb” Tylera.
Chciałbym powiedzieć, że najbliżej temu krążkowi do „Ego Death” The Internet. Bo roztańczone, delikatnie jazzujące „Dapper” z Andersonem Paakiem. Bo harmonijne, cudownie płynące „All Night” z King Chipem. Tyle że to wciąż nie to. „Genesis” jest w gruncie rzeczy materiałem surowym, podkreślającym swój samplowany, szorstki charakter. To brzmienie, które i owszem, ma duszę, ale jakiekolwiek soulujące naleciałości są tu przefiltrowane przez lata 90. Spójrzcie tylko na konwencję okładki: widać, że gość słucha i Heltah Skeltah, i Ras Kassa, i starego MF Dooma. Czyli co, że niby kolejny urodzony za późno? Znowu dziecko końcówki poprzedniego wieku? Trochę tak, ale bez przesady, to żaden Joey Badass. Pustynne, upalone „Go (Gas)” pokazuje, że Domo potrafi znaleźć wspólny grunt z m.in. mocniej napierającym na mainstream Wizem Khalifą. Z kolei „My Own” dowodzi, że nieobca jest mu wrażliwość białych wokalistów z kręgu alternatywnego, minimalistycznego r&b.
Genesis nie jest żadną bestią mikrofonu. Teksty, które pisze, wlatują jednym uchem, drugim wylatują. Szczytem jego ambicji wydaje się być na tej płycie „Questions”, kilka pytań zadanych Bogu i światu wokół. Ale nie ma co przeceniać głębi tych tekstów, to rzeczy w swoich najlepszych momentach ledwie poprawne. Wszystko i tak rozchodzi się o pozytywny, motywujący przekaz w rodzaju „My Own” czy „Lost and Found”. Gospodarz zwraca uwagę czym innym: zawadiackim, z lekka niechlujnym stylem. Sepleniący, chropowaty głos Genesis nie pozwala tak łatwo przejść nad sobą do porządku dziennego. Nawet jeśli temu chłopakowi nie uda się zmienić oblicza branży, bez wątpienia raz na jakiś czas zapewni kilka przyjemnych chwil słuchaczowi nasłuchującemu echa złotej ery hip-hopu.