Nawet jeśli nazwa DNCE wydaje się Wam anonimowa, spokojnie, na pewno już tę grupę słyszeliście. Po raz pierwszy zrobiło się o nich głośno przed rokiem, gdy singiel „Cake By The Ocean” szturmem wdarł się do stacji radiowych, także polskich. Później przyszła pora na kolejne single, wśród nich m.in. inny imprezowy wymiatacz „Body Moves”, a teraz grupa – jak to często bywa – próbuje utrwalić swoją popularność za pomocą długogrającego debiutu.
Na czele DNCE stoi Joe Jonas. Ten 27-latek zdążył już wyrobić sobie nazwisko, tworząc wraz z braćmi zespół Jonas Brothers. Gdy jednak grupa się rozpadła, wydawało się, że to koniec jego kariery. Wrażenie to wzmacniała słaba sprzedaż solowego debiutu Joe, „Fastlife” (2011), i fakt, że powszechne nadzieje pokładało się raczej w jego bracie, Nicku, a nie w nim.
„Cake By The Ocean” było więc triumfalnym powrotem. Przepis na numer był prosty: głupkowaty, choć intrygujący za sprawą tytułu tekst („Cake By The Ocean” to nazwa „Sex On The Beach” przekręcona przypadkiem przez producentów nagrania, duet Mattman & Robin), do tego chwytliwa partia basu i entuzjastyczny refren, w którym spotykały się funkowa gitara, okrzyki i pijackie „ajajajaj”. To jednak wystarczyło.
Debiutancki album w kilku momentach próbuje perfidnie skopiować sukces pierwszego singla. Ot, np. „Doctor You” zaczyna się bliźniaczo podobną partią basu oraz clapami. Na podobnym schemacie oparte jest też „Toothbrush”. Wynika to jednak z konwencji, która przyświeca całemu projektowi: ma być dyskotekowo i funkowo. Czyli tak, jak teraz jest modnie. DNCE nie bawią się jednak w żadne subtelne nawiązania do tradycji jak choćby niedawno Bruno Mars. Po elementy stylistyki lat 70. sięgają łapczywie i biorą z niej to, co na pewno się ludziom spodoba. Basy są więc mocne, perkusja płaska, a riffy krótkie, ordynarne, ale skuteczne.
Tak rozpoczyna się płyta i tak się kończy. W środkowej części brzmienie się nieco różnicuje: na pierwszy plan wysuwają się klawisze i brudniejszy break („Blown”), na wierzch wyłazi pop-rockowa przeszłość Jonasa („Good Day”, „Almost”, „Truthfully”). To jednak drobnostki. Słychać, że muzykom DNCE tak naprawdę co innego w sercu gra – i w konsekwencji funkowe riffy co chwila o sobie przypominają („Naked”, „Be Mean”).
Jonas i spółka nie wikłają się za bardzo w ballady czy inne poważne treści. Płyta ma w sobie zdrową bezpretensjonalność. Jedyny cel, jaki sobie stawia, to dostarczyć odrobinę rozrywki. I osiąga to, choć wachlarz środków wyczerpuje się już gdzieś w połowie. To właśnie niedobór pomysłów budzi największą wątpliwość. Jeśli to wszystko, na co stać DNCE, to do dalszej popularności tego projektu trzeba podchodzić sceptycznie.
Ocena: 3/5
Autor: Karol Stefańczyk