Gdyby chodziło o kogoś z, dajmy na to, rocka progresywnego albo hip-hopu, cała sprawa wydawałaby się całkiem naturalna. W końcu najpierw budujesz grunt za pomocą pojedynczych numerów, a później przygotowujesz pełnoprawny album. Tak to często wygląda. Gdy jednak mowa o DJ-u poruszającym się po tanecznej muzyce elektronicznej (EDM), nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś tu nie gra. Single – w porządku. Zarówno „Turn Down For What” z Lil Jonem, jak i „Lean On” z Major Lazer i MO były wystarczająco chwytliwe, by rozbudzić apetyt na więcej nagrań od DJ Snake’a. Ale po co układać je w album? Długogrające krążki rzadko kiedy są potrzebne takiemu gatunkowi jak EDM. Posunąłbym się wręcz do stwierdzenia, że w przypadku tego typu muzyki są zbędne. Szkodzą DJ’om, marnują ich czas na sprawienie wrażenia, że oto nagrywając longplaye, tworzą muzykę z prawdziwego zdarzenia.
Z takimi właśnie uczuciami zostawia słuchacza „Encore”, debiutancki krążek DJ Snake’a. Francuza, chciałoby się podkreślić. Ale właściwie po co komu ta wiedza? EDM to muzyka bez narodowości, a Snake nie robi absolutnie nic, by nadać swoim piosenkom lokalny sznyt. To nie po jego myśli. To kawałki, które mają hulać w każdym dużym klubie na świecie. W Miami, Mediolanie, Moskwie. Gdy masz takie ambicje, zależy ci raczej na uniwersalnym kodzie muzycznym, aniżeli patriotyzmie.
Snake jest więc tacy jak wszyscy. Tylko i aż. Produkcji nie można odmówić światowości i profesjonalizmu – ale też trudno dostrzec w niej cokolwiek własnego. Gdy gra trap w „Oh Me, Oh My”, gra tak jak każdy inny producent, który nasłuchał się losowych nagrań ze Stanów z ostatnich lat – a zaproszeni goście, zatapiający się w wokalnych modulacjach i brutalnym flow, nie robią nic, by przeszkodzić gospodarzowi w tym naśladownictwie. Gdy dostarcza Bieberowi bit w „Let Me Love You”, już od pierwszych dźwięków wiadomo, o co mu chodzi – o zbliżenie się choćby o krok do sukcesu „Sorry” czy „What Do You Mean”. Pół biedy, gdy asystują mu gwiazdy. Może to kwestia nazwisk, ale nagrania z Bieberem właśnie czy Skrilleksem („Sahara”) zostają w głowie. W przypadku tego drugiego utworu mam jeszcze inne podejrzenie, dlaczego tak jest: szerokie, pustynne tło i orientalne zawodzenie są wystarczająco charakterystyczne, by ot tak je zignorować.
„Sahara” ze swoim opętańczym, zagranym na wysokim pitchu motywem jest jeszcze znośne. Gdzieś na drugim biegunie słuchalności plasuje się „Ocho Cinco”, nagranie, które miało uwodzić piekielnym, iście wariackim aranżem, ale ostatecznie odpycha chaosem, bezsensownym nagromadzeniem motywów-klisz i ordynarnością. Tę ostatnią cechę może wypadałoby przemilczeń – w końcu o to chodzi w EDM-ie, żeby kopał w łeb, a nie pieścił uszy finezyjnymi rozwiązaniami. Proszę jednak wybaczyć, ale to jeden z tych momentów, gdy moja tolerancja dociera do ściany. Kolejny na trackliście, pląsający „The Half” brzmi jak wybawienie.
Prawdę mówiąc, nie wiem, co jest gorsze w tym albumie. To, jak próbuje zwrócić na siebie uwagę prostackimi dropami i drapiącymi ucho, zapętlonymi motywami? Zupełnie bezbarwną muzyką urban z pogranicza rapu i r&b? Odtwórczymi trikami znanymi z repertuaru Skrilleksa czy Diplo? „Encore” stawia wiele pytań na czele z najważniejszym: po co to wszystko? I na żadne z nich nie odpowiada.