DJ Buhh – „Wolumin VII: Hans Ximer – uwertura”

Nie gorzej niż na legalu.

2016.01.26

opublikował:


DJ Buhh – „Wolumin VII: Hans Ximer – uwertura”

Trzeba to napisać wprost, póki nie jest za późno: nie ma w Polsce ważniejszej serii mixtape’ów od DJ-a Buhha. Wydana niedawno siódma część brzmi wprawdzie jak pożegnanie z cyklem, ale spokojnie, to dopiero uwertura, co zresztą tłumaczy, dlaczego materiał jest taki krótki. Niewykluczone, że cała orkiestra jeszcze odpali, a w Internecie pojawią się kolejne miksy podpisane alter-ego Tedego.

Początek „Hansa Ximera” sugeruje, jakoby krążek był skierowany do tych, którzy nie mogą znieść głosu TDF’a. „Nie skrzecz”, prosi Buhh warszawskiego MC. I rzeczywiście, Tedzik nie gryzie tych bitów eksploatowanym w ostatnim czasie, warcząco-szczekającym flow. To nadal rwane, szarpane rymowanie, plasujące się kilkukrotnie gdzieś w okolicach offbeatu, ale głos jest jakby czystszy i mniej drapiący ucho. Co by nie mówić o tym – ironicznym przecież – ukłonie w stronę krytyków, Tede w paru miejscach wypada naprawdę brawurowo. Posłuchajcie tylko „Openera” albo „Ratatatatatatata”.

Tede puszcza więc oko w kierunku tych, którzy stawiali zarzuty jego legalnym albumom, ale umówmy się, to nie skręt w twórczości porównywalny z chociażby „Odkupieniem”. Na „Hansie…” słyszymy w takich stylistykach, do jakich przyzwyczaił nas w ostatnim czasie. Szerokie spektrum klimatów obejmuje w gruncie rzeczy znajome pola: trochę nowojorskiej klasyki (bity od zapomnianych nieco Camp Lo i CRU), trochę pościelowego r&b z lat 90. („Can’t Let Go” Marii Carey samplowane w numerze Ricka Rossa), trochę terkoczącego trapu. Wszystko to właściwie pojawiło się na ubiegłorocznym „Vanillahajs”.

Osobnym przypadkiem jest „Klaser”, nasycony wspomnieniami i kilkoma gorzkimi wersami numer, w którym Tede próbuje uchwycić swoje życie z perspektywy 40-latka, a za podkład służy mu „Castle Walls” T.I. i Christiny Aguilery. Choć trudno mi się uwolnić od wrażenia, że pomimo rzekomego momentu szczerości tkwi w tym numerze jakieś wyrachowanie – na zasadzie: „twierdzisz, że nie potrafię rapować o sprawach godnych faceta w średnim wieku, to patrz na to” – to nie będę narzekał, bo tu TDF przykłada się do tekstu jak rzadko kiedy.

Nie ma się co oszukiwać: większość materiału brzmi, jakby była pisana na kolanie. Ewentualnie na dwóch, wtedy, gdy gospodarzowi zbiera się na złośliwości i postanawia skarcić – słusznie zresztą – spóźnionych pieniaczy, Jurasa i WSZ’a. Gdy jednak forma mixtape’owa warszawskiego rapera niespecjalnie się różni od tej z legalnych krążków, zaczynam się zastanawiać: czy ktoś tu jest w gazie i czegokolwiek nie zrobi, wszystko mu wychodzi? A może temu komuś brakuje samodyscypliny, umiejętności oszacowania, do których rzeczy – jak np. do legalnych płyt – warto się bardziej przyłożyć, a do których podejść na większym luzie?

Mam wrażenie, że odpowiedź jest gdzieś po środku. Tede szaleje i Tede rozmienia się na drobne. A gdy w „Zwątpienia meandrach” słyszę, że każda krytyka tylko go napędza, myślę, że kolejna infamia nie byłaby takim złym pomysłem.

Polecane

Share This