Jeśli mierzyć poziom zespołu jego wpływem na oblicze sceny, w 2013 roku Disclosure byli wielcy. A przecież członkowie duetu liczyli sobie raptem 19 i 22 lata. Moda na odpicowany, pracujący w służbie popowym melodiom, a zarazem surowy w swojej angielskości house osiągnęła taki rozmiar, że niespecjalnie dziwiły ostatnie wypowiedzi duetu. – Wszystko brzmi tak samo: te same stare linie basowe, te same stare sample. Trochę się tym znudziliśmy – mówili w wakacje w rozmowie z „LA Times”. „Caracal” miało pokazać, że mają „dużo więcej do zaoferowania”. – Myślę, że ludzie będą zaskoczeni tym krążkiem – takie słowa padły w lipcu.
Zaskoczenie jest. Przede wszystkim dlatego, że Disclosure zwolnili tempo. Śladów brytyjskiego garage’u już praktycznie nie ma, a i najntisowego house’u też jakby mniej – choć gdy już się pojawia, to w świetnej postaci, jak choćby w „Holding On”, zaskakującej kooperacji z jazzowym wokalistą Gregorym Porterem. „Caracal” częściej skręca w stronę alternatywnego r&b i subtelnego popu, sięgając raz to po The Weeknda, raz to po Miguela, a gdyby w jakimś z nagrań pojawiła się np. Jessie Ware, też pewnie nie bylibyśmy zdziwieni (nie tylko ze względu na TEN numer), bo to muzyka stworzona dla niej: czysto brzmiąca, elegancka, subtelna w wykorzystywaniu syntezatorów i innych elektronicznych sztuczek, a przy tym zdecydowana, gdy idzie o budowanie napięcia za pomocą wyrazistych linii basowych.
Jeśli natomiast szukać jakichś punktów odniesienia pośród wykonawców starszych wiekiem i stażem, proszę wrócić do albumów wydawanych przez Naked Music czy nagrań podpisanych ksywką DJ Cam. Gdy słucham fantastycznego, zagranego ze świetnie dysponowaną Lorde „Magnets”, równie dobrego „Masterpiece” (tu na wokalu słabo znany Jordan Rakei) czy trochę gorszego, wlokącego się nieco „Willing And Able”, myślę właśnie o takiej muzyce – nagrywanej na kanapie, ale nie w zaciszu własnego domu, lecz bardziej z perspektywy VIP Roomu lub jakiegoś nastrojowego afterparty. Klubowo, ale nie do końca. Raczej do kiwania i bujania się, a nie do tańczenia.
Inny ciekawy obraz podsuwa w swojej recenzji Bartek Chaciński, pisząc: „Disclosure proponują tu pewien sznyt produkcji na pokazy mody”. Trudno się z tym nie zgodzić, choć w takiej uwadze należy upatrywać raczej wady, niż zalety. Bo co to znaczy, że muzyka skrojona jest na pokazy mody? Że ładnie brzmi, pachnie elegancją i stylem? To na pewno. Ale też nie skupia naszej uwagi. Miga w tle i niespecjalnie zajmuje. W tym tkwi, jak sądzę, główny problem „Caracal”. Choć świadczy o wszechstronności i warsztacie duetu (szczególnie jeśli zestawić go z „Settle”), nie robi absolutnie nic ze mną jako słuchaczem. Nie wywołuje żadnych emocji. Jest ładny i tyle. Co więcej, mimo że świadczy o zmianach w stylistyce Disclosure, spycha autorów w rejony tego, co modne. Modne, a więc odtwórcze. „Caracal” to dobry krążek. Ale za mało tu Disclosure w Disclosure. Po takim ciosie, jakim był debiut, trzeba było złapać byka rynku za rogi i potrząsnąć nim trochę, a nie wycofywać się w bezpieczną niszę.