Diox – „Nowy testament”

Najlepszy z przeciętnych.

2015.10.02

opublikował:


Diox – „Nowy testament”

Gdy wydawało się, że po trzech solowych albumach Diox stoi nad przepaścią, która prowadzi prosto ku mrokom infamii, jeśli nie środowiskowej, to przynajmniej tej ze strony słuchaczy – w tym krytycznym momencie, kiedy fala drwin i szyderstw osiągnęła swoje apogeum, warszawski raper nagrywa swój najlepszy samodzielny krążek. Zaskoczenie? Pewnie, że tak, choć „Nowy Testament” to wciąż rzecz daleka od ideału.

Cieszy jednak przede wszystkim to, że gospodarz dobrze czuje te – jak głosi informacja prasowa – „nowoczesne podkłady”, o które zadbali w większości Sir Mich i Lanek. Obaj producenci to sprawdzone nazwiska, ludzie, którzy jak mało kto czują napływające zza Oceanu trendy. To istotne, że za „Nowy testament” nie odpowiadają żółtodzioby, bo gdy ktoś łapie się za minimalistyczne, syntezatorowe granie w mainstreamowym duchu, musi znać się na rzeczy, by brzmienie miało odpowiednie uderzenie, bas – mięsistość, a melodia, jak prosta by nie była – zostawała w głowie. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu: od wygranych na metalicznej perkusji, psychodelicznych „Pytań”, przez pisane jakby pod Chrisa Browna „Nowy testament”, „Król dyskotek” i „Film”, po zbudowane na harfie „Przeliteruj”. Gdyby nie nudna, pozbawiona polotu „Morfina” (nawet te EDM-owe wstawki jakieś takie ospałe) i „Ogień” – wyprodukowany nota bene przez nowicjusza Kocura utwór, który brzmi jak odrzut z Potwierdzone Info albo, jak kto woli, niedoszły singiel promujący Kontrabandę – powiedziałbym, że muzyka jest tu niemalże bezbłędna.

Diox właściwie zawsze wie, jak ugryźć te podkłady. Rzadko kiedy podejmuje w tej kwestii złą decyzję. Czasami mógłby sobie darować niektóre przyspieszenia, jak choćby te w „Ogniu” lub „Haze” – no, chyba że zależy mu na dociskaniu mechanicznej nawijki kosztem flow. Dobrze jednak, że na ogół łapie się za muzykę tak jak w nagraniu tytułowym, „Hot32” albo „Przeliteruj”: agresywnie, wyraziście, na miarę rapera, który ma już w dorobku kilka płyt i jest świadom swoich umiejętności. Wtedy nawet jestem skłonny uwierzyć mu, że mierzy w karierę pokroju tej Luisa Nazario de Limy. A przynajmniej posłuchać go z przyjemnością.

By jednak dać się ponieść Dioksowemu rymowaniu, trzeba, niestety, zapomnieć o tekstach. To rzecz o tyle trudna, że z tej łączki wersów nie raz i nie dwa wyglądają piękne, zdumiewające kwiatki – człowiek patrzy na nie i przypomina sobie, że Diox to nie żaden brazylijski Ronaldo polskiego rapu. Więcej, to nie nawet portugalski Ronaldo. Raczej hiszpański El Nino, czyli Fernando Torres – gość, który kilkoma sprytnymi sztuczkami otwiera sobie drogę do pustej bramki, po czym spektakularnie pudłuje. Porozsiewane po płycie hasztagi z mitochondriami, rymy „David, gola / Dawid, Goliat”, „kaszki, kaszanki” czy wersy w rodzaju: „Master Card, nie master forum, mój HDD master, nie slave” – wszystko to na pewno któregoś dnia znajdzie się w Dioksowym „the worst of”.

Polecane