To jednocześnie podróż poprzez jedenaście poprzednich płyt. Czuć, że trio flirtowało kiedyś z industrialem (Playing The Angel) i z techno (Exciter), w tle wybrzmiewają echa Music for the Masses czy Black Celebration. Nie jest to jednak eskapada na wariackich papierach. To elegancka podróż wygodną, pierwszą klasą. Bez wstrząsów. Panowie dojrzeli. Dawno za nimi wszystkie przypadłości niesione z falą popularności. Wszystkie dotychczasowe dokonania grupy przenikają się na tej płycie bardzo łagodnie. I po zapoznaniu się z całością materiału trudno precyzyjnie wskazać w których momentach płyty przemycają idee z poprzednich LP. Porządek i harmonię zdaje się oddawać również regularność, z jaką wydają płyty. Najpierw co trzy lata od ’87 do ’93 (kolejno: Music for the Masses, Violator, Songs of Faith and Devotion), a później co cztery lata, począwszy od Ultra, przez wspomniane już Exciter, Playing The Angel aż po pachnące farbą drukarską, poniedziałkowe Sounds of the Universe.
Niech Was nie zwiedzie jednak pozorny barak fajerwerków, szlagierowych bitów i sztandarowych melodii. Na SoU dzieje się dużo. Bardzo dużo. Trzeba tylko wygodnie zatopić się w fotelu, by odkryć wszystkie smaczki. Warto wsłuchać się, jaka zmiana zaszła w sposobie śpiewania Davida Gahana. Uśmiechnięta przebojowość ustąpiła (wreszcie!) miejsca jakiemuś rodzajowi przejęcia. Słychać skupienie na śpiewanym tekście. Słychać poruszenie i przeżywanie. Bardziej, niż do tej pory. Warto również zwrócić uwagę na (wreszcie!) wspólne wokalizy Gahana i Gore’a. Warto usłyszeć oldskulowe syntezatory i retro automaty perkusyjne (np.: Peace, Spacewalker) od pewnego czasu nałogowo skupowane i kolekcjonowane przez Martina. Dźwięki te muszą być bardzo miłe w dotyku dla starszych nieco fanów, którzy nigdy nie zamknęli się w getcie kultu jednego zespołu i dawali się porywać na przestrzenne spacery np.: Jean-Miechael Jarr’em. Dla młodszych dźwięki serwowane dziś przez tych Stonesów muzyki elektronicznej mogą być jeśli nie zaskakującym odkryciem, to chociaż miłą inspiracją. Jedni i drudzy, fani rocka i elektro chętnie przytulą do siebie wszystkie brudne, często gitarowe dźwięki (jak te z Wrong). A jeśli zatoczymy koło i wrócimy do pierwszego zdania tej recenzji to będziemy mieli prawie pełen obraz Sounds Of The Universe.
Prawie. Bo poza tym, że mamy do czynienia z płytą bardzo równą, doskonale ułożoną, precyzyjnie zgraną i zmiksowaną, w której odarta z patyny historia łączy się ze świeżutką nowoczesnością w zupełnie nową wartość to znajdziemy na niej również lekko kontrastujący z całością singlowy hicior. Bo to, że Wrong na stałe zagości na koncertowych setlistach Depeche Mode to pewne. Pewne jak to, że 23 maja usłyszymy dobrze już znany Wrong na Stadionie Gwardii.
Jeśli czegoś jest na tej płycie mało, to na pewno… Anton’a Corbijn’a. Tak, tak, tego który w chłodnym Manchesterze fotografował Iana Curtisa by na przestrzeni lat sfotografować wszystkich najważniejszych tuzów rocka, zanim pozamieniali się w figury woskowe; tego, który zrobił tak świetne okładki jak The Joshua Tree U2, Losing my Religion REM czy 101 – DM by… zatoczyć koło i wyreżyserować czarnobiały Control. Tym razem okładka Mistrza nie podoba mi się w ogóle. A szkoda, bo muzyka w środku zasłużyła na lepszą oprawę.
I jeszcze jedna uwaga – ta płyta powinna ukazać się jesienią, jej sprzedaż rozpocząć się w jakiś mglisty poranek a nie w słoneczny, wiosenny poniedziałek.