DAVID BOWIE – „The Next Day”

"Długo czekaliśmy na powrót Chudego Białego Księcia – zdecydowanie było warto".

2013.03.04

opublikował:


DAVID BOWIE – „The Next Day”

Zbyt długie milczenie może być dla uznanego muzyka tym, czym dla słynnego pisarza porzucenie pióra – artystyczną śmiercią. Przemysł muzyczny domaga się świeżych nagrań, żeby móc zarabiać jeszcze więcej, a fani domagają się ich, bo po prostu są zawsze spragnionymi fanami. Im dłużej muzyk milczy, tym sytuacja staje się dla niego niebezpieczniejsza; pojawiają się plotki o śmiertelnej chorobie, szaleństwie, demencji starczej i oczywiście klasyczne, niezapomniane zdanie: „skończył się na…”. Coś takiego groziło Davidowi Bowiemu, gdy po albumie Reality z 2003 r. zamilknął na całą dekadę, ograniczając kontakt z mediami do minimum. Pojawiły się plotki, że artysta po prostu nie zamierza już niczego nagrywać…

Oczywiście, 8 stycznia 2013 r. wszystkie spekulacje przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bo oto na odnowionej stronie internetowej Bowiego umieszczono nowy singiel, Where Are We Now? promujący najświeższy album – The Next Day. Premierę ustalono na 11 marca, ale zgodnie ze współczesną modą od kilku dni czternaście premierowych utworów Chudego Białego Księcia dostępnych jest do odsłuchu w iTunes. Co otrzymaliśmy? Skojarzenia nasuwające się po przesłuchaniu pierwszego singla i po spojrzeniu na okładkę były jednoznaczne – Bowie nawiązuje do swojej berlińskiej trylogii (Low, „Heroes” i Lodger). Jednak już od otwierającego płytę, tytułowego nagrania zostajemy wrzuceni w zupełnie inny, mniej elektroniczny klimat, bliższy Scary Monsters: gitary brzmią podobnie, jak w It’s No Game (Part 1), lekko przekształcony wokal także przywołuje skojarzenia z tym słynnym krążkiem. Tony Visconti, producent najnowszego albumu, w wywiadach mówił o „dość rockowym brzmieniu” nowych nagrań, i faktycznie – The Next Day składa się w większości z gitarowych utworów. Wydany jako drugi singiel The Stars (Are Out Tonight) to dobry przykład ogólnej stylistyki dominującej na The Next Day: odpowiednio przybrudzone gitary (znowu It’s No Game!), świetne klawiszowe tło, dobra melodia.

Napisałem „ogólnej stylistyki”, bo przy kolejnych przesłuchaniach płyta zdecydowanie zyskuje na różnorodności. Trudno znaleźć na The Next Day dwa podobne utwory. Weźmy chociażby Dirty Boys – połączenie motywu saksofonowego, wyraźnej sekcji rytmicznej (prawie jak u Waitsa) i głębokiego wokalu zostaje przełamane delikatnym, utrzymanym w zupełnie innym brzmieniu refrenem. Do tego długość numeru nasuwa skojarzenia z wypełnionego miniaturkami Low. W większości mamy do czynienia z dość przebojowymi utworami, a mój ulubiony ciąg takich kompozycji to I’d Rather Be High, Boss of Me, Dancing Out In Space i How Does The Grass Grow?. To w tych utworach najlepiej sprawdza się opinia Viscontiego o tym, że zarówno ci, którzy szukają na The Next Day klasycznego Bowiego, jak i ci, którzy chcą od artysty czegoś nowego, będą usatysfakcjonowani. Muzyk używa tych samych elementów, jakie zapewniły mu uznanie publiczności i krytyków, ale lekko je zmienia, aby nie brzmieć jak parodia samego siebie. Wychodzi mu to świetnie. Spójrzmy na Dancing Out In Space – w zwrotkach chwytliwy motyw gitarowy przypominający Teenage Wildlife, refren jakbyśmy też skądś znali, ale całość brzmi niesamowicie świeżo. Najlepsze piosenki zostają jednak na sam koniec płyty: bujające, soulowe You Feel So Lonely You Could Die mogłoby spokojnie znaleźć się na Aladdin Sane, obok Lady Grinning Soul. Przy dość ciepłym brzmieniu całego albumu ostatni utwór, Heat, jest pewnym szokiem. Chłodna, zanurzona w elektronicznym szumie, piękna kompozycja to chyba najmocniejszy moment na The Next Day. Instant classic, jak mawiają anglojęzyczni. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby w takie mroczne rewiry Bowie zapuściłby się na następnym krążku.

Słabe momenty? Są dwa, chociaż na szczęście nie wpływają one zbytnio na odbiór całego albumu. If You Can See Me – nie do końca udane, dziwne połączenie rozszalałych bębnów, dość sztampowych klawiszy i nieoczywistej, niesłyszalnej za pierwszym przesłuchaniem, melodii. Najciekawsze w tym utworze jest ambientowe zakończenie rodem z Low czy „Heroes”. Drugi średniak to (You Will) Set the World On Fire, który pewnie w zamierzeniu miał przywoływać klimat takich hitów jak Rebel, Rebel czy The Jean Genie, ale w ostateczności okazał się tylko przeciętniakiem ze słabym refrenem. I to tyle w kwestii narzekania.

Oczekiwania wobec The Next Day były duże, jednak Bowie spełnił je w stu procentach – zupełnie tak, jak na okładce albumu, gdzie kultowe zdjęcie z „Heroes” zostaje zmienione przez biały kwadrat z tytułem, artysta świetnie balansuje między nawiązaniami do swojej wcześniejszej twórczości a wprowadzaniem nowinek. Radość psuje jednak fakt, że Bowie prawdopodobnie nie chce koncertować z okazji najnowszego albumu i najwyraźniej woli wybrać drogę, na jaką po 1966 r. zdecydowali się The Beatles. Jeśli dzięki  rezygnacji z tournée artysta nie każe nam czekać na następcę The Next Day kolejnej dekady, jestem w stanie się z tym pogodzić. Długo czekaliśmy na powrót Chudego Białego Księcia – zdecydowanie było warto.

Łukasz Żurek

Tekst pojawił się równolegle na portalu Niewinni Czarodzieje

Polecane