„A Head Full Of Dreams” to zatem powrót do radośniejszego grania sprzed dwóch albumów. By się o tym przekonać, nie trzeba nawet słuchać płyty. Wystarczy rzucić okiem na okładkę, a potem na tracklistę. Od „A Head…”, przez „Hymn For The Weekend” i „Adventure Of A Lifetime”, po „Amazing Day” chociażby – te tytuły są naprawdę znaczące. Z drugiej strony lista osób zaangażowanych w pracę nad materiałem już tak znacząca nie jest. Jasne, jest bogato, nikt nie zaprzeczy. Na gitarze gra Noel Gallagher (w ostatnim nagraniu), swoje wokale dorzuca Beyonce (w „Hymn…” i „Up&Up”), słyszymy też Baracka Obamę, co prawda w wersji samplowanej, ale to zawsze coś. Tyle że ta muzyczno-polityczna śmietanka nie robi różnicy. Imponująco prezentuje się na papierze, ale gdy idzie o muzykę, nie odgrywa większej roli. To nie „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” Kanye Westa.
Gdy więc piszę, że ta lista gwiazd nie jest znacząca, mam na myśli to, że albumowi brakuje takiego rozmachu, na jaki wskazywaliby współpracownicy. Płyta wygrana jest na kilku prostych, sprawdzonych motywach. A szkoda, bo gdyby na przykład wciągnąć Gallaghera w prace kompozytorskie i brzmieniowe nad „Up&Up”, a nie tylko powierzać mu grę na gitarze, z tego nagrania mogłoby wyjść dużo, dużo więcej. W końcu słyszę w kawałku tę epicką, Oasisową nutę; tę samą, która pozwoliła niegdyś Gallagherowi wykręcić genialne „Champagne Supernova”. Tymczasem to piosenka, która choć ładnie wykorzystuje chórki, koniec końców brzmi jakoś anemicznie i jest stłumiona w tle, czyli tam, gdzie bębny i bas powinny uderzać najmocniej.
Nie będę się jednak specjalnie czepiał „Up&Up”, bo to i tak jedna z lepszych piosenek na tej skądinąd sympatycznej płycie. Podobnie jak zakończenie, tak samo udany jest początek, czyli „Birds” i przede wszystkim tytułowe nagranie, które z powodzeniem mogłoby się znaleźć na wspomnianym „Mylo…”. Środek albumu jest już jednak nierówny. O ile kupuję jeszcze wygrane na prostym, ale chwytliwym riffie „Adventure…” oraz całkiem przebojowy „Hymn…” (choć jestem pewien, że większy udział Beyonce jeszcze bardziej rozkręciłby to nagranie), o tyle „Everglow” i „Army Of One” to już pod względem nastroju muzyka późnego lata albo wczesnej jesieni: niespecjalnie angażująca emocjonalnie, uboga aranżacyjnie, trochę „zapychaczowa”. Końcówka drugiego ze wspomnianych numerów pokazuje też pewną nieporadność kompozytorską muzyków Coldplay, którzy asekuracyjnie wklejają się w dominujący pejzaż w muzyce 2015 roku, czyli cykające, wyjęte z hip-hopu bity działające w służbie sennego, wolnego r&b.
„A Head Full Of Dreams” brzmi jak suplement do “Mylo Xyloto”. Niezłe, ale schyłkowe. Nie jestem pewien, czy jeszcze jeden album w takiej konwencji wypali.