Na spotkaniu przedpremierowym mówiła, że wracając po sześciu latach, niczym nie ryzykuje, bo ryzyko podjęła już na poprzedniej „Grandzie”. Prawda, tamten album przyniósł rewolucję w dyskografii Brodki, świetnie się sprzedał i momentalnie wywindował artystkę do czołówki polskiej alternatywy. Tyle że – jak to bywa w branży rozrywkowej – sukces automatycznie rodzi obawy. Czy da radę? Czy udźwignie ciężar? A może pójdzie po linii najmniejszego oporu? Choć „Clashes” jest czwartym albumem Brodki, można było odnieść wrażenie, że wisi nad nim syndrom drugiego albumu. Czyli że może nie wypalić.
Za „Clashes”, podobnie jak za Del Rey, stoi melancholijna fascynacja kulturą retro. O ile jednak Del Rey, zainspirowana wizerunkami femme fatale i dziewczyny gangstera, spogląda na Nancy Sinatrę czy Marianne Faithfull, o tyle Brodka przekopuje zachodnią awangardę w poszukiwaniu własnego środka wyrazu. Gdzie dociera? Ograniczmy się do dwóch reżyserów. Po pierwsze, chilijski bóg surrealizmu, Alejandro Jodorowsky. Chilijski, choć w sumie na „Clashes”, gdy mowa już o wpływach iberoamerykańskich, śpiewa się raczej o Meksyku i tamtejszym kulcie śmierci („Sante Muerte”). Swoje piętno odcisnął też David Lynch. Gołe, jesienne lasy, znane z kanadyjsko-amerykańskich pejzaży w „Twin Peaks”, też szumią na tym albumie.
Tę wyliczankę można by jeszcze kontynuować. Pytanie tylko, czy do czegoś ona prowadzi? W porządku, „Clashes” nie jest tak pretensjonalne, jak wynikało to z zapowiedzi prasowych. Artystyczne ambicje udało się ostatecznie skroić pod krótkie, piosenkowe kompozycje. Mimo to odnoszę wrażenie, że ilość inspiracji oraz światowy rozmach nieco przygniotły Brodkę. Teksty i muzyka, zgodnie z tym, co pisałem wyżej, opowiadają jakąś historię. Ale jaką? Trudno powiedzieć. Trochę w tym zmysłowości, trochę ducha. Trochę wolności (tytułowe konie), trochę ciężaru katolickiej tradycji (organy). Trochę słowiańskości, a trochę amerykańskości. Niby wisi nad tymi wersami jakaś spirytualność, ale raczej na dziwacznych prawach New Age’u – czyli pomieszane z poplątanym.
Żeby nie było: „Clashes” jest spójne. Gwarantuje to choćby postać producenta. Jest też odpowiednio wyważone: posępne fragmenty są we właściwych momentach łagodzone lżejszymi, bardziej bezpretensjonalnymi „Up to the Hill” i „My Name Is Youth”. Ten album świeci jednak światłem odbitym, nie – własnym. Raczej markuje wielkość niż ją demonstruje na własnych zasadach. Jest za bardzo cudzy, czyli tym samym – za mało lokalny. Brodka mówiła na spotkaniu z dziennikarzami, że zależało jej, by uchwycić słowiańską melancholię. W porządku, słyszę to uczucie – ale raczej nie w naszym regionalnym, a raczej zachodnim wariancie. Może nie trzeba było się tak odwracać od żywieckiego folkloru?