Anna Szymla, recenzentka muzycznego serwisu WP.pl, broni „Britney Jean”, twierdząc, że Spears po raz kolejny udało się wykreować kilka hitów, wpisujących się w światowe trendy. Taką argumentację bardzo łatwo obrócić w przeciwieństwo. Nie oczekuję po amerykańskiej piosenkarce spektakularnych eksperymentów z dźwiękiem, ale myślę, że można od niej wymagać więcej. Po pierwsze dlatego, że niegdyś to ona królowała w popie, a po drugie dlatego, że od czasu poprzedniego krążka zdążyła wkroczyć w kolejną dekadę życia. Młodsze od niej koleżanki po fachu – Lady Gaga i Katy Perry – mimo że mają mniej albumów na koncie, nieustannie mocują się z brzmieniem i notują zmiany, bez względu na to, czy w konsekwencji przynosi to progres (Perry), czy regres (Gaga). A Spears? Kurczowo trzyma się trendów lub sprawdzonych pomysłów – co właściwie wychodzi na jedno.
„Britney Jean” jest więc – jak przystało na 2013 rok – intensywnym romansem z szeroko rozumianą elektroniką. Z lekka house’owy, pulsujący „Alien”, mimo że wyprodukowany przez Williama Orbita, niewiele ma wspólnego z jego słynnymi dokonaniami z czasów „Ray Of Light” Madonny; bliżej temu nagraniu do ostatniego, nie do końca udanego krążka tamtej wokalistki, „MDNA”, w którym Orbit także maczał palce. „Work Bitch”, rzeczywiście, ma prawo porwać – te agresywne, wbijające się w głowę syntezatory, mimo że niezbyt wyszukane, zawojują pewnie niejeden klub. „Perfume”, w zamierzeniu doniosła ballada, jest już jednak porażką. Za każdym razem, gdy Spears zwalnia tempo i proponuje wycieczkę w najgłębsze rejony własnej osobowości (chyba właściwe na takich utworach jak ten miał się opierać prywatny ton albumu), obnaża swoje niedostatki, tak wokalne, jak tekstowe i kompozytorskie (współkomponowała każdą piosenkę, by zadbać o spójność materiału). Pisałem to już wielokrotnie przy okazji innych wokalistek, a Britney nie jest wyjątkiem – jej po prostu brak warunków głosowych, by pociągnąć tego typu utwory. Mimo to, nie wiedzieć czemu, raz po raz pakuje się w łzawe, tanie ballady, z którymi sobie nie radzi. Całe szczęście takie „Chillin’ With You” (siostra Spears, Jamie Lynn, do tytanów wokalu też niestety nie należy) ratują ciekawe zmiany tempa w bicie; ale takiemu „Don’t Cry” nic już nie było w stanie pomóc.
Tak prezentuje się końcówka płyty. Celowo ominąłem jednak środkową partię materiału, bo i tu trudno jest znaleźć coś interesującego. „Tik Tik Boom”? Hip-hopowy duet na tego typu albumach to standard – na „Britney Jean” jest on o tyle smutny, że autorka nawet nie pokusiła się o zaproszenie kogoś mniej oczywistego niż T.I.’a. „It Should Be Easy”? Prawdę mówiąc, nie wiem, czy chciałbym bawić się przy tym potworku na imprezie. Mimo że w produkcji utworu brali udział will.i.am i David Guetta, powracające w tekście słowa „millenium” czy „future” kierują nas raczej w stronę przykrego futuryzmu końca lat 90. w rodzaju Cher czy Eiffel 65 (sam jestem w szoku, że piszę tu o tym zespole).
I tak to niestety wygląda. Osobisty ton można było wykluczyć od razu – jeśli Britney deklaruje, że z jej tekstami wszyscy będą mogli się identyfikować, wiadomo, że nie zidentyfikuje się z nimi nikt. Ale wyrazistych hitów też tu jak na lekarstwo. Poza „Work Bitch”, jedynie „Body Ache” zasługuje na uwagę DJ-ów. Reszta do zapomnienia.