foto: mat. pras.
Czy ktoś jeszcze czeka z wypiekami na twarzy na jej kolejne płyty? Czy ktoś liczy, że pani Guðmundsdóttir wróci do śpiewania piosenek – tak jak było na „Debut”, „Post”, a nawet „Homogenic”? Nie mam żadnych złudzeń. Natomiast marzy mi się, żeby przestać myśleć, że w swoim artyzmie jedna z najlepszych wokalistek świata pogubiła się już na dobre.
I właśnie dziewiąty „poważny”, solowy album Islandki jej czymś na kształt światełka w tunelu – znikły gdzieś mroki z krążka „Vulnicura”, wreszcie jest więcej ciszy niż kakofonii, jak to miało miejsce na „Biophilia”. Bywa ciekawie, ale jak to mówią – szału nie ma…
Przede wszystkim pierwsze, co rzuca się w uszy nawet po jednym przesłuchaniu „Utopii”, to jego podobieństwo do „filmowego” krążka „Selmasongs” (2000), czyli piosenek z „Tańcząc w ciemnościach” Larsa Von Triera. To oczywiście efekt (nad)użycia harfy, która tworzy – wraz z brzmieniem fletu – klimat tego albumu. Ten drugi instrument – uwieczniony zresztą na okładce „Utopii” – to stylistyczny „tajemniczy” składnik tego krążka. Specjalnie na potrzeby sesji nagraniowej „Utopii” Björk uformowała dwunastoosobową islandzką, kobiecą orkiestrę fletową, dla której stworzyła specjalne aranżacje i jej dyrygowała. Napisała także aranżację dla Hamrahlíðarkórinn – chóru dowodzonego przez Þorgerður Ingólfsdóttir. Więc jeśli dodamy do siebie te flety, harfę i głosy, to – zwłaszcza w utworze „The Gate” – otrzymamy ambitną, ale jednak tylko powtórkę z „Selmasongs”.
I co z tego? Tych bardziej „piosenkowych” kompozycji 52-letniej artystki, jak choćby „Losss”, czy „Future Forever”, słucha się z wielką przyjemnością. Ładnie napisane, z wyraźną linią melodyczną, czymś na kształt zwrotek i refrenów. A to rzadkie na – nomen omen – „Utopii”. Więcej tu syrenich, czy – jak sparodiował to jeden humorystycznych blogów – delfinich dźwięków. Nakładające się na siebie głosy wokalistki oraz chóry, no i – oczywiście – dźwięki wspomnianej harfy i fletów mamy choćby w „Arisen My Senses”, „Features Creatures” czy „Saint”. Co prawda lubię – od czasu do czasu – posłuchać ambientu, ale jak bierze się za niego Björk, czyli wokalistka o „taaakim” głosie, to zastanawiam się „po co”?
Już chyba wolę, kiedy Islandka dociska pedał artystycznego gazu do dechy, czyli idzie na całość. Eksperymentuje i kombinuje. Jak w utworze tytułowym – bliskim muzyce konkretnej, a może nawet współczesnej i symfonicznej. Albo skonstruowanej ,niczym średniowieczny madrygał, miniaturze „Paradisia”. Ależ to fajne, nieoczywiste dźwięki! Albumu zbudowanego z takich trudnych, ale intrygujących kompozycji posłuchałbym z wielką przyjemnością!
Jednak bez względu na to, czy Björk wraca do swojej muzycznej przeszłości, czy eksperymentuje na granicy (nie)strawności, to wszystko u niej brzmi – jak zawsze – absolutnie perfekcyjnie. Te piosenki, poza jedną, współprodukowane były przez Arcę. Z tym genialnym, wenezuelskim mistrzem konsolety wokalistka współpracuje od czasu poprzedniego albumu „Vulnicura”. Nie trzeba jednak czytać „kredytów”, czyli opisów w książeczce dołączonej do wydawnictwa, żeby usłyszeć, że ostatnie słowo należało jednak do Islandki . Współodpowiedzialnej również za swój wizerunek i oprawę artystyczną „Utopii”. Dość powiedzieć, że okładka została stworzona przez Jesse’go Kanda we współpracy z Björk, Jamesem Merry’m i charakteryzatorem Hungrym.
Pamiętacie? Predator, na którym wzorowała się prawdopodobnie Islandka, raczej nie brał jeńców. Czego nie można powiedzieć o Björk Guðmundsdóttir – jak zawsze intrygującej, ale korzystającej na „Utopii” raczej ze „zgranych” kart. Czyli przyzwoita płyta – pytanie czy „tylko”, czy „aż” przyzwoita? Zdecydujcie sami!
Artur Szklarczyk
Ocena: 3/5
Tracklista:
1. Arisen My Senses
2. Blissing Me
3. The Gate
4. Utopia
5. Body Memory
6. Features Creatures
7. Courtship
8. Losss
9. Sue Me
10. Tabula Rasa
11. Claimstaker
12. Paradisia
13. Saint
14. Future Forever