Zaznaczmy na początku: białostocki MC do pewnego stopnia osiągnął swój cel. Nagrał najlepszą płytę w swojej karierze. Główna w tym zasługa jeszcze innej ambicji, która stoi za jego solówką. W końcu „teraz albo nigdy” to nie tylko szturm na szczyt, ale też walka z alkoholowym nałogiem i generalna próba uporządkowania życia osobistego. Numery, które o tym traktują, są jednymi z najlepszych na nowej płycie. Bezczel spuszcza wtedy z tonu, odchodzi od swojego zmasowanego, agresywnego, gęsto stylu, z którym często pędzi na złamanie karku. Zamiast tego proponuje szczere opowieści o najważniejszych kobietach w swoim życiu (swoją drogą, niemalże w tym samym czasie na rynek trafił inny podobny utwór, „Trzy” Palucha), prowadzi dialog z własnym dzieckiem („Krew z krwi”), wreszcie walczy ze swoimi demonami („W matni”, „Opowiem ci”). W porządku, od strony warsztatowej te teksty są ledwie poprawne, a gospodarzowi zdarza się mówić kliszami. Tyle że aspekt emocjonalny jednak bierze górę. Słychać, że Bezczel postawił na szczerość. I dobrze, takie historie prosto z serducha są potrzebne. Wydumane koncepty literackie mogłyby brzmieć w tym miejscu tylko groteskowo.
Tak się złożyło, że refleksyjna część płyty jest wyraźnie wydzielona – kumuluje się w środkowej części albumu, otoczona mniej zobowiązującymi, bardziej energicznymi utworami. Jasne, zdarza się, że Bezczel próbuje połączyć mocny, przebojowy podkład z motywującym przekazem – „Forrest Gump” czy „Niejebajka” są tego najlepszymi przykładami. Dobrze jednak, że skończyło się na góra dwóch numerach. Bezpośrednie zwracanie się do słuchacza i wciskanie mu życiowych prawd było, jest i będzie sztampowe. Niestety, na chorobę płytkiego pouczania lub mobilizowania cierpi wielu polskich raperów. W przypadku „Forresta Gumpa” większego kopa daje refren Tomsona niż którykolwiek z wersów białostockiego MC.
Trzeba w ogóle powiedzieć, że początek i koniec płyty są nierówne. Zdarzają się świetne momenty, jak choćby brawurowo nawinięta zwrotka w „Buntowniku z wyboru”. Pod względem kombinacji techniki i emocji chyba tylko końcówka „Opowiem ci” może się z tą szesnastką równać. Z drugiej strony trafiają się momenty budzące konsternację. OK, gdy usłyszałem refren „Mike Tyson Flow” i wers z „Must Be The Murzyn”, nawet się zaśmiałem, pewnie w zgodzie z intencją gospodarza. Ale już nienaturalne akcentowanie „ja”, „gra” i „realia” niemiło się kojarzy ze słynnym „talizman” / „szaman” z pierwszego ZIP Składu.
Trudno też w pełni pochwalić współpracowników. O ile zwrotki Białasa i Quebo mogą się podobać, a Sobota i Matheo z charakterystycznym dla nich biesiadnym nastrojem rozbujali „Nie chcę tego, czego ty”, o tyle o występach Peji i czy Dixon 37 najchętniej bym zapomniał. Podobnie z bitami. Zasadniczo jest nieźle. Szczególnie zadowoleni powinni być np. słuchacze nowego albumu Palucha. Tutaj ta nowoczesna mieszanka modnych ksywek (m.in. Sherlock, Matheo) pracuje niemal równie dobrze, szczególnie w bardziej przebojowych numerach, bo spokojniejsze utwory ze środkowej części płyty mogłyby być już nieco bardziej angażujące. Ale na przykład toporny, zjadający swój własny ogon, pozbawiony odpowiedniego brzmienia RX („Buntownik z wyboru”) jest już zupełnie niepotrzebny. Podobnie jak wygrany na melodii podobnej do „I Got 5 On It” (tej samej?) „To samo gówno” Poszwixxxa.
„Teraz albo nigdy” było zapowiadane jako opus magnum Bezczela. Jeśli to rzeczywiście maks, na co go stać – najwyraźniej pozycja w środku tabeli jest mu pisana. Chociaż mamy do czynienia z najlepszym albumem tego rapera, on sam w rankingu (jeśli gdzieś taki istnieje…) przesunął się o co najwyżej jedno miejsce w górę.