Zaskoczyła? Do pewnego stopnia tak. Ale przecież tego można było się spodziewać – że zaskoczy. Najpierw singiel „Formation”, później szeroko komentowany występ w finale Super Bowl, wreszcie tajemnicze wideo sprzed tygodnia, które, jak się okazało, było podwójną zapowiedzią – filmu i płyty jednocześnie. Podwójną – albo pojedynczą. „Lemonade” reklamowane jest w końcu jako „The Visual Album”. Czyli że nie można go słuchać w oderwaniu od dokumentu zaprezentowanego w sobotę na antenie HBO? Nic z tych rzeczy. Muzyka, oderwana od obrazu, nie staje się w tym wypadku uboższa. Coś traci, ale jednocześnie coś zyskuje.
Traci do pewnego stopnia zaczepienie autobiograficzne. Dokument HBO nie pozostawia złudzeń, o kim Bey śpiewa. Jedną z najczęściej pokazywanych postaci na ekranie jest mąż wokalistki, Jay Z. Nie zawsze widać go w pełni; czasami mignie nam jego kark, gdzie indziej dłoń. Małżeństwo prezentuje się w filmie tak, jakby dochodziło do siebie po długim kryzysie. Jakby rozpamiętywało jeszcze wydarzenia z 2014 roku, gdy młodsza siostra Beyonce, Solange, rzuciła się wściekła na Jaya w windzie po jednej z imprez. I jakby Bey sugerowała swojemu małżonkowi: „Przyznaj, zasłużyłeś na to za te swoje skoki w bok”.
„Lemonade” w wersji muzycznej zyskuje natomiast choć trochę na wieloznaczności. Fakt, że o Jayu Z nie mówi się ani razu wprost, pozwala nieco oderwać tę opowieść od relacji na linii Carter – Knowles i przenieść ją w inne rejony. Jednym z pytań, które zostają po przesłuchaniu albumu, jest to: do jakiego stopnia mowa tu o rodzicach autorki? W kilku miejscach – szczególnie w „Daddy Lessons” – wokalistka zdaje się budować analogie między swoim małżeństwem a relacją ojca i matki. Inną ciekawą kwestią jest to, w jaki sposób Bey paradoksalnie odziera z intymności swoje niezwykle osobiste piosenki. Budując wizerunek silnej, choć zranionej kobiety i apelując o wytrwałość do wszystkich sióstr w krzywdzie, czyni ze swojej biografii przykład do naśladowania. Śpiewa, jak wiele jej koleżanek po fachu, o złamanym sercu, ale nie traktuje tego jako formy autoterapii. W końcu nie o Beyonce tu chodzi, lecz o wszystkie te dziewczyny, dla których wokalistka jest wzorem. Wtedy, gdy postawi się sprawę w takim świetle, okaże się, że album nie mówi niczego nowego, a płyta wpisuje się w pewną linię piosenek od dawna obecnych w dyskografii artystki.
Wskazywałem dotąd na pożytki ze słuchania „Lemonade” wraz z dokumentem i w oderwaniu od niego. Jest jednak coś, co zostaje zachowane bez względu na to, na który tryb odsłuchu się zdecydujemy: rozmach. Epickie kadry wykorzystane w filmie robią wrażenie, ale trzeba przyznać, że w studiu muzycznym Beyonce też nie oszczędzała. Listę współpracowników, którzy stoją za np. „Hold Up” – od m.in. Diplo, przez Karen O (Yeah Yeah Yeahs) i Ezra Koeniga (Vampire Weekend), po Soulja Boya – porównać można z „All of the Lights” Kanye Westa. A to tylko jeden utwór. W innych słyszymy premierowe wokale od m.in. Jacka White’a, Jamesa Blake’a i Kendricka Lamara. Do tego sample z m.in. Led Zeppelin i Isaaca Hayesa. Powyższe bogactwo odbija się na eklektyczności materiału, który obejmuje tereny dobrze znane fanom wokalistki – miękkie i łamiące się z lekka r&b, agresywne rapowane partie, fortepianowe ballady – jak i grunty dotychczas nietknięte przez teksańską artystkę: retro-rock oraz country.
Taka rozpiętość stylistyczna pozwala na prawdziwy popis wokalnych możliwości ze strony autorki. Nawet wtedy, gdy melodie czy podkłady wydają się w kilku miejscach szwankować – przeciętny motyw fortepianowy w „Sandcastles”, mdłe, wtórne „Sorry” – głos gospodyni ciągnie te nagrania w górę. Są one zresztą jedynymi słabszymi momentami na krążku. Jeśli innym można coś zarzucić, to tylko brak konsekwencji. O ile „Formation” jeszcze dobrze współgra z wcześniejszym na trackliście „Daddy Lessons” i rozwija podjęte tam wątki związane z teksańskim pochodzeniem, o tyle społeczno-polityczne „Freedom” – choć samo w sobie świetne – nie pasuje do całości albumu. Ten wszakże rozgrywa się właściwie między dwoma osobami, zdradzoną i zdradzającym. Wprowadzenie wątku czarnoskórych walczących o swoje prawa, choć na dłuższą metę może mieć związek z opowieścią snutą przez Bey – w końcu jej piosenki są skierowane w szczególności do czarnoskórych kobiet, a więc tych, które cierpią podwójnie – na tym etapie wydaje się niepotrzebne. Na takie utwory przyjdzie jeszcze czas. Może na kolejnej płycie?