Przedsmakiem mógł być już wydany kilka miesięcy temu utwór „Flawless”. Piosenka ta – wyraźny hołd dla muzycznego klimatu rodzinnego Houston – nie jest jednak jedyną, w której słyszymy Beyonce w agresywnym, skandowanym rapowaniu. Weźmy takie „Ghost” / „Haunted”, gdzie, jak sugeruje już dwudzielny tytuł, dzieje się naprawdę dużo: nim artystka trafi na znane sobie tereny i odda się rozmytemu, delikatnemu śpiewowi, wpierw przemierza pogranicza nadzwyczaj luźnego, offbeatowego rapu i spoken-wordu. Albo „Yoncé” / „Partition”: mięsiste, bujające bębny nakręcają pewny, stylowy rap gospodyni, a słuchaczowi nie pozostaje nic innego, jak kiwać głową do tego tłustego, klubowego numeru. A to zaledwie pojedyncze przykłady.
Można się zastanawiać, dlaczego właśnie teraz pojawiły się u Beyonce takie skłonności do rymowania. Warto zaznaczyć, że rap nie jest tu jedyną alternatywą dla klasycznego, zrytmizowanego i ustrukturyzowanego śpiewu. Równie często jak po hip-hopową nawijkę artystka sięga po wokalne improwizacje, które rozsadzają od wewnątrz typową kompozycję nagrań, uwzględniającą podział na zwrotki i refreny. Co prawda byłoby przesadą twierdzenie, że od dziś twórczość Knowles-Carter aspiruje do miana popowej awangardy, jednak eksperymentalny charakter części materiału jest faktem. Wystarczy zwrócić uwagę na długość utworów, by uświadomić sobie, że Beyonce ma ambicje podobne do Franka Oceana i Justina Timberlake’a – rozrywka ma tu iść w parze z ambitniejszymi rozwiązaniami.
Są momenty, gdy trudno jest nie docenić efektów tych poszukiwań. Poza wspomnianym „Ghost” / „Haunted”, szczególnie imponująco brzmią jeszcze przynajmniej trzy nagrania. Mistrzostwo „Blow” to w pierwszej kolejności robota producentów – wśród nich m.in. Timbaland i Pharrell Williams. Panowie, którzy już w tym roku zdążyli wykreować kilka hitów, postawili tym razem na kameralne, subtelne, ale w gruncie rzeczy taneczne brzmienie – ten bit brzmi, jakby ktoś próbował przerzucić most między Michaelem Jacksonem z okresu „Off The Wall” i marcowym albumem Justina Timberlake’a, a wszystko podszyć funkującym pulsem spod znaku „Get Lucky”. „Rocket” nie pozwala już na taką skojarzeniową ekwilibrystykę. Tutaj sprawa jest o wiele prostsza – gdybym miał, przynajmniej w warstwie muzyczno-wokalnej, wskazać na żeński odpowiednik „Untitled” D’Angelo, postawiłbym właśnie na ten utwór. Wreszcie „SuperPower”, fantastyczny duet z Frankiem Oceanem, który z powodzeniem mógłby się znaleźć na jego ubiegłorocznym debiucie; nagranie to kojarzy się zresztą z jednym z highlightów tamtej płyty, „Super Rich Kids”, i to nie tylko za sprawą tytułu.
Mimo wielu odważnych posunięć – od eksperymentowania z wokalem, przez teksty (bardzo różnorodne tematycznie: obsesja doskonalenia, śmierć, zazdrość, zmysłowe, erotyczne opowieści…), po minimalistyczną, a jednak rozbudowaną warstwę muzyczną (jej oszczędność dobrze uwypukla umiejętności samej gospodyni) – trudno jednak uznać projekt „Beyonce” za w pełni udany. Odniosłem wrażenie, że autorka w kilku miejscach nie była konsekwentna i koniec końców uległa radiowym pokusom. W porządku, „Pretty Hurts”, „Jealous”, „XO” i „Heaven” to bardzo ładne numery, pod względem jakości wybijające się ponad medialną średnią – ale jednak popadające w oklepany patos, osiągany dość tanimi chwytami: a to usłyszymy gdzieś podniosłe dźwięki fortepianu, a to perkusja zwolni, zyska echo… W zakresie promocji „Beyonce” to rzecz niemalże pionierska. Ale autorka zbyt dobrze czuje trendy, by równie odkrywczą nazwać muzykę na płycie. Czy ta twórcza ewolucja nie będzie musiała pewnego dnia przejść w rewolucję?