foto: mat. pras.
Powrót do nowojorskiej, z lekka ulicznej stylistyki zapowiadany był od wielu miesięcy. „To Nowy Jork, jaki znam. Surowy, agresywny, najbliższy mojemu sercu”, mówiła artystka. Deklarowane inspiracje hip-hopem znajdują potwierdzenie w pierwszej części „Here”. Najwyraźniejszym tego przykładem jest oczywiście „1 Luv”, hołd złożony słynnemu utworowi Nasa z połowy lat 90., ale to nie koniec. „Pawn It All” przynosi wyrazisty, rapowy rytm – czy to są te same bębny, które słyszymy w „Heard Em Say” Kanye Westa? – na który Alicia nanosi firmowe partie fortepianowe. Tak samo jest w jeszcze wcześniejszym, tyle że o wiele zadziorniejszym „The Gospel”. Ba, całą płytę „ustawia” już samo intro, w którym Keys, spoglądając na historię hip-hopu z lotu ptaka i przedstawiając siebie jako kobiece uosobienie tego gatunku, stwierdza w pewnym momencie: „Jestem Niną Simone w parku, w mrocznym Harlemie”.
Wizerunek twardej, ale wrażliwej dziewczyny z osiedla budowany jest przez kolejne utwory, aż osiąga kumulację we wspaniałym „She Don’t Really Care”. Opowieść o pewnej dziewczynie, która błąkając się po świecie i walcząc o swoją godność, ląduje w Nowym Jorku, zbudowana jest na wspomnianym schemacie – twardy break i partie klawiszowe – tyle że tym razem dochodzi do tego absolutnie obłędny wibrafon otwierający drogę dla „1 Luv”. W tym momencie Keys osiąga pełnię swoich założeń i notuje jeden z najlepszych momentów w karierze.
Po „She Dont Really Care” krajobraz albumu nieco się zmienia. Wprawdzie rozemocjonowane, pełne bluesowej rozpaczy „Illusion Of Bliss” wpisuje się jeszcze w czarny, korzenny koncept stojący za „Here”, ale w kolejnych nagraniach album jakby gubił pierwotną wizję. Do głosu dochodzi inna Alicia Keys: bardziej popowa, radiowa. Ta, którą znamy od „As I Am”. Klawisze, jeśli zaczynają grać, to na nieco inną modłę: takie „Work On It”, wyprodukowane swoją drogą przez Pharrella Williamsa, kojarzy się z „No One”, zaś rozmach refrenu „Holy War” nie ustępuje energii „Girl On Fire”. W tej części płyty więcej też jakby gitary. Tę co prawda można było usłyszeć już w „Kill Your Mama”, ale tam brzmiała surowo, południowo – i może dlatego kojarzy się niektórym z „Daddy Lessons” Beyonce. Co innego „Blended Family” czy „Girl Can’t Be Herself”. W tych nagraniach czuć więcej przyjemnego, lekkiego r&b.
Mimo że końcówka albumu przynosi jeszcze kilka momentów bliskich temu, co dzieje się na początku płyty, to w ogólnym rozrachunku trzeba stwierdzić, że kierunek „Here” jest następujący: od hip-hopu do popu. Od twardych bębnów „The Gospel do karaibskiego „In Common”. Innymi słowy, nowy album Alicii Keys pokonuje w skrócie taką drogę, jaką artystka przeszła przez ostatnie piętnaście lat. I wybiera z jej dotychczasowej kariery to, co najlepsze. Czyli to trochę takie „the best of”, tyle że z premierowymi utworami. Nic, tylko się cieszyć.