Agnes Obel – „Aventine”

Przemierzając ciemny las.

2013.10.22

opublikował:


Agnes Obel – „Aventine”

Skandynawowie ujarzmili mrok. Oswoili go i nauczyli się w nim poruszać. Agnes Obel, podobnie jak np. Fever Ray czy Bjork, przemierza ciemny las z pudełkiem zapałek, rozświetlając sobie drogę rzadko i tylko na moment. Na ogół kroczy w pełnych ciemnościach, stawia stopy ostrożnie, ale jednocześnie bardzo pewnie. Na tyle pewnie, że możemy bez wahania ruszyć w krok za nią.

Wydany przed trzema laty debiutancki krążek duńskiej artystki, „Philharmonics”, był w swojej klasie dziełem niemal idealnym. „Aventine” nie robi aż takiego wrażenia, co bynajmniej nie oznacza, że Agnes nagrała zły album. Przeciwnie – wyłączając pojedyncze fragmenty – mamy do czynienia z albumem znakomitym. Artystka podąża tą samą ścieżką – stawia przede wszystkim na minimalizm, opiera piosenki na prostej syntezie fortepianu i jej wyjątkowego głosu. Jeśli chcemy odnieść twórczość Agnes do bardziej znanych artystek, najprościej byłoby wskazać Tori Amos, której wczesne płyty, powiedzmy do „Boys For Pele” włącznie musiały zrobić na Obel ogromne wrażenie. Atmosfera „Little Earthquakes” czy „Under The Pink” unosi się niemal nad każdym utworem na „Aventine”. Słuchając „Fuel To Fire” łatwo przenieść się do świata, który Tori kreowała przed laty choćby w „Silent All These Years”.

Jeśli zechcemy szukać głębiej, znajdziemy choćby odniesienia do Bat For Lashes. Skojarzenia czysto muzyczne są oczywiste, ale Obel dodatkowo stosuje podobną logikę doboru tytułów. Bat For Lashes ma swoich „Daniela” i „Laurę”, Dunka przedstawia natomiast „Doriana”, równie intrygującego jak ci od Natashy Khan.

„Aventine”  z jednej strony jest spacerem przez ciemny las, z drugiej jednak klawiszowe plamy pięknie korespondują ze światłami wielkich miast. Płyta Agnes w naturalny sposób odpowiada na potrzebę ciszy i spokoju. Na dobrą sprawę tylko przez moment robi się tutaj głośniej. Singlowy „The Curse” po stonowanym początku rozwija się i narasta, by pod koniec znów się uspokoić i spokojnie zgasnąć. To oczywiście żaden hałas, ale w odniesieniu do wyciszonej reszty płyty „The Curse” zdecydowanie przyciąga uwagę. Znakomicie dodano tutaj instrumenty smyczkowe, które pomagają zbudować podniosły klimat. Nie wszędzie jednak smyczki zastosowano z podobnym smakiem. W „Run Cried The Crawling” przypominają one bardziej skrzypiące drzwi, co poważnie kaleczy uszy. Inna sprawa, że nawet bez nich monotonny utwór byłby najgorszym w zestawie. Na szczęście to jedyna wpadka na tej zacnej płycie.

Polecane