A Perfect Circle – „Eat The Elephant”

Warto było czekać.

2018.04.19

opublikował:


A Perfect Circle – „Eat The Elephant”

foto: mat. pras.

…choć nie przesadzałbym z nadużywaniem słowa „czekać” w przypadku kapeli, która swoją ostatnią płytę (w dodatku z coverami) wydała 14 lat temu. Potraktujmy więc „Eat The Elephant” jako prezent lub miłą niespodziankę dla tych najwierniejszych, ostatnich fanów, którzy jeszcze nie postawili krzyżyka na supergrupie Maynarda Jemesa Keenana. Wówczas radość z tej udanej, a przede wszystkim równej i bardzo klimatycznej płyty będzie jeszcze większa.

Oczekiwania. To słowo klucz w przypadku tak spektakularnych „powrotów”. Zwłaszcza po rekordowo długiej, wręcz niezrozumiałej przerwie. Bo jeśli istniałby licznik mierzący wzrost nieufności słuchaczy do swojego ulubionego wykonawcy, to dla APC już dawno zabrakłoby skali. W czym spora wina Keenana, który nie należy do zbytnio słownych i dotrzymujących terminów artystów. Ale kiedy już ten charyzmatyczny wokalista złapie wiatr w żagle, to miłośnicy jego talentu nie mają powodu do narzekania. Dlatego o najnowszym wydawnictwie jego supergrupy nie warto chyba rozmawiać w kontekście spełnienia (czy też nie) oczekiwań słuchaczy. Pomyślałem sobie nawet, że „Eat The Elephant” to jakby powtórny debiut. I właśnie z taką myślą, od kilku dni, słucham tego krążka.

W trakcie tych spotkań z nową muzyką APC przekonałem się, jak małe znaczenie miały niedawne zapowiedzi zespołu o zawartości nowego albumu. Przypomniały mi się słowa gitarzysty Billy’ego Howerdela, który obiecywał znaczne odejście od stylistycznej zawartości debiutanckiego „Mer de Noms”. Na „Eat The Elephant” miały więc pojawić się brzmienia inspirowane dokonaniami Depeche Mode i „miało być dużo elektroniki i klimatów tanecznych” – jak mówił muzyk. Dobre sobie! Na szczęście w podsumowaniu swojej zapowiedzi muzyk kapeli Ashes Divide zawarł ziarnko prawdy – stwierdzenie, że muzycznie całość osadzona ma być w latach 70. oraz 80.

Ten stylistyczny sznyt polegający na doskonale wymyślonym i zrealizowanym połączeniu metalu, prog-rocka, post-core’a i psychodelii zaowocował niemal konceptualnym, a na pewno spójnie brzmiącym albumem. Dość powiedzieć, że krążek nagrany w składzie: Maynard James Keenan (wokal), Billy Howerdel i James Iha (gitary), Jeff Friedl (perkusja) oraz Matt McJunkins (bas) pięknie „płynie”, rozwija się z utworu na utwór, odkrywając coraz to nowe, znakomite momenty…

Wszystko zaczyna się od tytułowego openera. Dostajemy w nim przedsmak tego, co usłyszymy w dalszej części albumu. Czyli delikatnie, czule zaśpiewaną przez MJK, niemal post-rockową balladę z obowiązkowo mocniejszym refrenem. I perkusją na pierwszym planie – grającym jazzowo, synkopowo, jakby w poprzek. A to wszystko skąpane w onirycznym, jakby sennym, nierealnym klimacie. Jeśli za kolejnym przesłuchaniem tego krążka włączycie, zaraz po „Eat The Elephant”, przedostatni w zestawie „Feathers” poczujecie klimat niczym z mrocznych, muzycznych kołysanek szalonego Chino Moreno – wokalisty grupy The Deftones, który w swoich pobocznych projektach Team Sleep, +++ (Crosses) i Palms śpiewa właśnie takiego utwory spod znaku psychodelicznego post-core’a.

 

Ale „czwórka” APC to głównie mocniejsze, bardziej dynamiczne granie („Disillusioned”, „The Doomed”), które momentami brzmi archaicznie niczym z czasów Pink Floyd i Yes („Delicious”), a kiedy indziej adaptuje rap-core’owy rytm i brzmienia syntezatorów („Hourglass”). Dlatego słuchając tego albumu nie sposób więc się nudzić. Zwłaszcza, że na tym pełnym popkulturowych odniesień krążku równie wiele dzieje się w warstwie tekstowej. Choćby w najbardziej „popowej” kompozycji „So Long, And Thanks For All The Fish”, której tytuł Keenan zaczerpnął go od czwartej części powieściowego cyklu „Autostopem przez galaktykę” Douglasa Adamsa, czyli „Cześć, i dzięki za ryby”.

Słyszymy w tym utworze o gwiazdach i postaciach popkultury, które kreowały osoby zmarłe w ostatnich latach. Pojawia się więc m.in. Marilyn Monroe, Prince i Muhammad Ali. Jest księżniczka Leia z „Gwiezdnych wojen”, którą zagrała Carrie Fisher; słynny Major Tom wymyślony przez Davida Bowiego; czy Willy Wonka, w którego oryginalnie wcielił się Billy Wilder. A to wszystko w kontekście komercjalizacji śmierci.

Z kolei we wspomnianym już, bardziej łagodnym i osobistym „Disillusioned” Keenan jest o wiele bardziej bezpośredni w swojej krytyce współczesnego społeczeństwa (to główny i powracający motyw w jego pisarstwie). Wokalista wręcz błaga słuchacza słowami „Dis and re-connect” – zresetuj się i znajdź własną drogę w świecie, zamiast podążać za głupim tłumem, modami i trendami (również tymi eko i slow) bo przecież „nigdy nie będziesz samotną wyspą”.

Dobrze, że są takie płyty, czy szerzej – muzyka, w której chodzi o coś więcej.

Artur Szklarczyk

Ocena: 4/5

Tracklista:

1. Eat the Elephant
2. Disillusioned
3. The Contrarian
4. The Doomed
5. So Long, And Thanks for All the Fish
6. TalkTalk
7. By and Down the River
8. Delicious
9. DLB
10. Hourglass
11. Feathers
12. Get the Lead Out

 

Polecane