foto: Ewelina "Eris" Wójcik
Na przestrzeni ostatnich 20 lat grupa zagrała w Polsce zaledwie pięciokrotnie, od poprzedniego koncertu w Katowicach (dzień wcześniej grali też w Warszawie) minęło już osiem lat. Każda okazja do zobaczenia na żywo The Cure może być ostatnią, dlatego jeśli ktoś ją przegapił, już teraz powinien trzymać kciuki, by nadarzyła się kolejna.
Brytyjczycy otwierają koncerty obecnej trasy jednym z trzech utworów – „Shake Dog Shake”, „Open” lub „Plainsong”. Nam przypadła ta ostatnia, najbardziej melancholijna piosenka, co w perspektywie blisko trzygodzinnego koncertu wydaje się idealnym rozwiązaniem, ponieważ pozwala sukcesywne podgrzewanie atmosfery. Zespół zatrzymał się przy „Disintegration” dłużej grając jako kolejne „Pictures of You” i „Closedown”. Od początku uwagę skupiali na sobie zarówno stonowany, jednolicie ubrany i nieśmiało rozkręcający się z kolejnymi utworami Robert Smith, jak i będący jego całkowitym scenicznym przeciwieństwem Simon Gallup. Basista The Cure swoim wyglądem przypomina raczej muzyka punkowego – postawione włosy, czerwona bandana i nisko zawieszony instrument, a do tego zaczepny, łobuzerski sposób poruszania się po scenie sprawiają, że Gallup wizualnie idealnie wpasowałby się choćby do The Clash. „Look” gwiazdy rocka uzupełniały koszulka z okładką singla „The Trooper” Iron Maiden (Ironi zawsze starali się być możliwie najdalej od punk rocka) oraz żółty bas, który bez trudu dało się dostrzec nawet w momentach, kiedy scena pogrążała się w ciemności.
Po „Disintegration” The Cure wracali jeszcze kilkukrotnie, grając na zakończenie podstawowego setu utwór tytułowy, a także obowiązkowe, owacyjnie przyjęte „Fascination Street”, „Lovesong” i „Lullaby”, podczas którego na umieszczonym za plecami muzyków telebimie wyświetlała się gigantyczna pajęczyna. Publiczność nagrodziła gromkim aplauzem także „Friday I’m In Love”, które zespół zagrał wcześniej w Katowicach w 1996 i w Łodzi w 2000, pomijając tę piosenkę osiem lat temu podczas koncertów na Torwarze i w Spodku. Poprzednia wizyta The Cure w Polsce poprzedzała premierę płyty „4:13”. Od 2008 roku dyskografia The Cure powiększyła się zaledwie o koncertowy album z Bestivalu z 2011 roku, stąd od ostatniego koncertu w repertuarze nie pojawiły się nowe piosenki. Na obecne tournee zespół przygotował za to przekrojowy zestaw, obiecując utwory z całej kariery. W praktyce najnowszym spośród 31 zagranych w Atlas Arenie kawałków był „The End of the World” z płyty „The Cure” sprzed 14 lat. Nie mogło zabraknąć radosnego „Boys Don’t Cry”, cudownie ejtisowych „The Walk”, „Close To Me” czy rozmarzonego „Just Like Heaven”. Zabrakło granego w większości miast „Hot Hot Hot!!!”, usłyszeliśmy za to rzadko prezentowany, zabawny „The Lovecats”. No i wreszcie usłyszeliśmy „Burn”, utwór napisany do legendarnego filmu „Kruk” z Brandonem Lee w roli głównej. Zespół przez lata unikał wykonywania tej piosenki, Robert Smith tłumaczył to mówiąc, że powstała w kryzysowym dla zespołu momencie, w czasach kiedy The Cure byli na krawędzi rozpadu. Dopiero w listopadzie 2013 zmienił zdanie grając „Burn” podczas nowoorleańskiego Voodoo Festu i od tego momentu publiczność ma szansę usłyszeć na żywo nagranie, które dzięki publikacji na ścieżce dźwiękowej towarzyszącej „The Crow” pozwoliło zespołowi zyskać spore grono nowych fanów.
Występy poprzedzające łódzki koncert były dłuższe, podczas The Cure Tour zespół grywał już sety złożone z 33-35 utworów. W trakcie występu w Polsce Robert Smith przyznał, że przeziębił się dwa dni wcześniej w Berlinie, więc być może przełożyło się to na skrócenie listy piosenek zagranych w Łodzi. Trudno jednak gniewać się na zespół, który przez dwie godziny i pięćdziesiąt minut zachwyca muzyczną jakością i dawką przekazywanych ze sceny emocji.
Wyjątkowość The Cure polega m.in. na tym, że zespół aż trzykrotnie wychodzi na bis. Przy każdym powrocie na scenę muzycy grają kilka piosenek, stąd ci, którzy opuścili halę po drugim bisie – a było takich osób sporo – stracili aż pięć utworów, w tym „Lullaby” i przebojowy „Why Can’t I Be You?” (osiem lat temu kończyli tą samą piosenką), który przez całą noc noc niósł fanów zmierzających do domów po jednym z najlepszych koncertów, jakie mogliśmy zobaczyć w tym roku w Polsce.