Co z tą Żałobą Narodową? Z całym szacunkiem dla ofiar ostatniej katastrofy kolejowej oraz ich bliskich… Czy taka forma odgórnego, nakazowego smucenia się – nie ukrywajmy – często na pokaz, ma sens? Czy może w czymś pomóc? Czy może coś zmienić? A przede wszystkim – jeśli jest wyrazem czegoś, to czego?
Wygląda to tak: dzieje się coś okropnego (jak co dzień, tyle że bliżej lub bardziej). Prezydent wprowadza Żałobę Narodową. Flagi na budynkach użyteczności publicznej opuszcza się do połowy masztu, przepasa się je kirem (obowiązku nie ma, to już zwyczaj), odwołuje się imprezy masowe, rozrywkowe. Zamyka się teatry, sale koncertowe, kluby. Telewizje zmieniają ramówkę, Justyna Pochanke wyznaje na antenie, że „od lat zastanawia się, dlaczego Polska nie jest potęgą w kolejnictwie” (serio, wczoraj w Faktach po Faktach, w rozmowie z wiceministrem transportu), publiczne rozgłośnie grają jakby smutniej. Redaktorzy prześcigają się w pokazaniu jak największej ilości zdjęć z miejsca katastrofy, z gorliwością i zaangażowaniem godnym wyższych celów oraz szukają winnych. Wszyscy stajemy się kolejarzami, prokuratorami, pasażerami. Współczujemy. I właściwie tyle. Poza tym, nic się nie zmienia, żyjemy jak każdego innego dnia.
{reklama-ebilet}
Za trzy dni politycy skoczą sobie do gardeł, za trzy miesiące, jak nie będzie „tematu na jedynkę” ktoś z mediów przypomni sobie i zada pytanie o odszkodowania (dlaczego tak długo to trwa?!) lub o pomoc dla rodzin (dlaczego nic nie zrobiono?!). Albo i nie.
Jak nas temat znudzi, to możemy się przełączyć na inny kanał i „paczeć” film. Przy kawie w robocie opowiedzieć kawał, dokończyć książkę wieczorem. Kupić sobie płytę, pójść na koncert. Yyyy, nie. Na koncert nie.
Czy tego chcemy czy nie, jest Żałoba. I nie ważne, czy i jak mocno współczujemy, jak dobrze zostaliśmy wychowani, ile w nas poczucia smaku i przyzwoitości. Na koncert nie wolno iść. Nawet kilkaset kilometrów od miejsca wypadku. Nawet, jeśli codziennie ginie tyle samo ludzi w różnych miejscach na polskich drogach. Nie wolno. Nawet, jeśli to są kompletnie obcy ludzie, nawet nie ci, znani z widzenia z przystanku pod domem. Nie wolno. Żałoba.
Dlaczego pewien stan ducha i emocji, jakim jest bycie w żałobie wprowadza się odgórnie, powszechnie i wszędzie jednym machnięciem pióra (no, dwoma, jeszcze premier, poza prezydentem, musi podpisać)? Dlaczego zakłada się, że wszyscy ludzie, bez wyjątku, nie mają kultury osobistej, i nie potrafią godnie odnieść się do ponurych informacji o katastrofie? Dlaczego wymaga się od z gruntu kompletnie obcych sobie ludzi, gdzie jedni dla drugich nic już nie mogą zrobić, by ci pierwsi przeżywali smutek na pokaz, odmawiając sobie odrobiny kultury czy rozrywki. Dlaczego widz sam nie może zdecydować, co i jak bardzo, chce „przeżyć” a czego nie? Dlaczego akurat artysta, który miał pecha zaplanować sobie nieszczęśliwe koncert czy inną aktywność artystyczną ma ponosić koszty czyjejś decyzji oraz tego, że ktoś zakłada, że tenże artysta nie będzie umiał sam, z klasą, odnaleźć się w zaistniałej sytuacji? Dlaczego wszyscy musimy z czegoś zrezygnować? Przecież prawo do zwrotu biletu ma każdy, kto poczuje się czymkolwiek dotknięty. Ot, choćby tragedią w rodzinie.
Dlaczego nikt nie pomyśli o tym, że część tzw. imprez kulturalnych przygotowywana jest z olbrzymim wyprzedzeniem? Dlaczego nikt nie chce pamiętać, że terminy często rezerwowane są na wiele miesięcy wprzód? Co z kosztami promocji czy organizacji? Co w przypadku zapłaconych zaliczek? Co? Dlaczego jednym, jakże pięknym ruchem pióra karzemy zupełnie niewinnych organizatorów lub artystów, którzy strat poniesionych w ten sposób nie „odpracują” ot tak, w tydzień, czy dwa? Czy minuta ciszy lub inny symboliczny gest w stronę kompletnie anonimowych osób to już za mało? Wszyscy musimy smucić się na pokaz i z rozmachem?
I na koniec – czy aby sama instytucja „żałoby narodowej” nie zdewaluowała nam się jakoś ostatnimi czasy? W całym międzywojniu mieliśmy ich raptem cztery – najdłuższą po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego. W okresie okupacji dwie – po śmierci generała Władysława Sikorskiego oraz po upadku Powstania Warszawskiego. Powody i doniosłość tych wydarzeń były jasne i oczywiste dla wszystkich. Później komuniści byli jeszcze bardziej powściągliwi w szafowaniu żałobami narodowymi (Stalin, Bierut, Zawadzki… oraz kardynał Stefan Wyszyński).
Po odzyskaniu niepodległości, a więc w nieco ponad dwadzieścia lat przeżywamy już czternastą(!) żałobę narodową, z czego wszystkie, poza jedną ogłoszono po 11 września 2001 roku. O ile nie sposób dyskutować z Żałobą po katastrofie w Smoleńsku czy po śmierci Papieża Polaka, to z pozostałymi (poza hiperkatastrofą Tsunami – 300 tyś. ofiar) mam już pewien kłopot.
I nie zrozumcie mnie źle, ale, powtarzam – z całym szacunkiem dla ofiar katastrofy i bólu ich bliskich, uważam, że to już przesada. Zostawmy widzom i artystom swobodę w decydowaniu, czy i jak przeżyją żałobę… A jak nie, to sprawiedliwie zamknijmy wszystko wzdłuż i w szerz, sklepy, apteki, galerie handlowe, stacje benzynowe, demotywatory i szkoły. I pójdźmy palić znicze pod dworcami. A tak na serio, dlaczego nie potrafimy przyznać się, że Żałoba Narodowa stała się tworem pustym, nic nie znaczącym gestem uderzającym właściwie tylko w mocno już sponiewieraną branżę koncertową, artystów i organizatorów?