foto: A. Rożej
Czy są przyjemniejsze rzeczy dla dziennikarza muzycznego od pisania felietonu o Jayu-Z w dniu jego urodzin?
Są, ale po co się na nich skupiać, skoro jeden z najważniejszych raperów w historii obchodzi dzisiaj urodziny? Dla fana rapu 4. grudnia powinno być świętem równie ważnym, jak 4. lipca dla Amerykanów. Przesada? No dobra, może trochę.
Mocne słowa, ale nie wzięły się przypadkowo, bo który raper miał potężniejsze otwarcie swojej kariery niż Hova? Buta, szczerość i charyzma wylewające się z „Can’t Knock the Hustle” w połączeniu z refrenem Mary J. Blige i jej magicznym „baby one day you’ll be a star” okazały się wstępem do jednej z najpiękniejszych hip-hopowych karier w historii. Dla wielu być może nawet tej najpiękniejszej i nie będzie to wcale wielką przesadą. Sorry Kanye, sorry Drake, sorry reszta. Rap miał kilku królów, ale wielu z nich bardzo szybko abdykowało.
Kim tak naprawdę jest Shawn Carter? Jest raperem urodzonym w 1969 roku w nowojorskim Brooklynie. MC z ponad 20 nagrodami Grammy, który dzięki talentowi i ogromnej pracy zgromadził na koncie prawie pół miliarda dolarów. Ziomalem mającym udziały w The 40/40 Club. Kreatorem modowych trendów w Rocawear i byłym szefem Def Jam, któremu udało się podpisać kontrakt ze swoim największym rywalem. Człowiek orkiestra, który na co dzień sypia z Beyonce, tworząc razem z nią największe małżeństwo współczesnego showbizu.
Tego wszystkiego by nie było, gdyby nie kilka ważnych momentów w jego karierze. Debiutancki. platynowy „Reasonable Doubt” pozamiatał wszystkich kompletnie, przy okazji prezentując symboliczne przekazanie pałeczki w „Brooklyn’s Finest”. The Notorious B.I.G. już powoli ustępował (nieświadomie, ale jednak…), natomiast Jay powoli rozsiadał się na tronie Nowego Jorku, a jednocześnie całego rapu. Debiut, z którym może równać się tylko „Illmatic” jego największego rywala, Nasa, i płyta, która dogoniła coraz to mocniej uciekające zachodnie wybrzeże. Takie numery, jak „Politics as Usual” i „D’evils”, zostały godnie zastąpione przez kolejne utwory z wydanego już w Def Jamie „In My Lifetime Vol. 1”. Oczywiście również platynowego, jednak nagrywanego w gorszym życiowym okresie. Zaraz po przyjściu olbrzymiej sławy i stracie Biggiego, człowieka, na którym prawie całe dorosłe życie się wzorował.
1998 rok to ponownie bardzo mocne uderzenie, bo druga część trylogii, czyli „Vol. 2… Hard Knock Life” z potężnym singlem i jednym z największych jego hitów, czyli „Hard Knock Life (Ghetto Anthem)”, przypomniała też (co najmniej pięciu milionom osób!) o istnieniu zasłużonej dla rapu postaci The 45 Kinga. Wydany rok później potrójnie platynowy „Vol. 3… Life and Times of S. Carter” lansował już Timbalanda, co obydwu stronom wyszło tylko na dobre, a fantastyczny banger „Big Pimpin'” nagrany wraz z UGK, stał się jednym z imprezowych hitów, stawianych na równi z „Hip Hop Hooray” Naughty by Nature. Był to bardzo dobry artystycznie okres, który tylko potwierdził wielką klasę i formę naszego bohatera.
Wejście w nowe milenium to być może najciekawszy czas w jego karierze. „The Dynasty: Roc La Familia” trzeba traktować jako ciekawostkę z kilkoma mniej lub bardziej udanymi próbami promowania kolegów po fachu, ale już piękne „The Blueprint” było i nadal jest marzeniem każdego rapera. Mało osób ma możliwość nagrania tak doskonałej płyty, która dosłownie zdominowała wszystkie zestawienia najlepszych albumów, jak i sprzedażowych list przebojów. Piekielnie ważna produkcja, która na dobre wypromowała Kanyego Westa i miała na swoim pokładzie jeden z najpotężniejszych dissów wszech czasów. To właśnie dzięki „Takeover” toczył się prawdopodobnie najważniejszy beef w historii hip-hopu pomiędzy nim, a Nasem. Kto został zwycięzcą? Zdania są podzielone, ale wybór wygranego w tej bitwie oznacza mniej więcej to samo, co wybór pomiędzy Bentleyem, a Rolls Roycem. Da się wybrać? Nie bardzo, bo to kwestia indywidualnych preferencji, podejścia do rapu, jego stylistyki i przede wszystkim do samych artystów. Raperzy swoje, my, fani, swoje.
Wydany w 2003 roku „Black Album” to kolejny znakomity i klasyczny krążek, który miał być jednocześnie… pożegnaniem ze sceną. Gwiazdorska obsada po raz kolejny pomogła Jayowi zarobić miliony dolarów, a takie numery, jak „December 4th”, „What More Can I Say”, „Dirt Off Your Shoulder”, czy przede wszystkim „99 Problems”, stały się olbrzymimi i ponadczasowymi hitami. Absolutnie genialna i fantastyczna płyta, o wiele ważniejsza od wydanej w 2002 roku superprodukcji „The Blueprint 2: The Gift and the Course”, charakteryzującej się w głównej mierze doskonałym singlem nagranym z przyszłą żoną…
Wraz ze swoim powrotem z emerytury, czyli dość przeciętnym „Kingdom Come” z 2006 roku, zaczyna się już średni okres w jego karierze. Co prawda album sprzedawał się nieźle (prawie 700 tys. egzemplarzy w pierwszym tygodniu), a specyficzne kooperacja z Chrisem Martinem z Coldplay w postaci „Beach Chair” oznaczała nie tylko kolejne cyfry na bankowym koncie, ale i rozgłos w mediach. Co z tego, że była nominacja do nagrody Grammy za najlepszy album, skoro sama krytyka nie przyjęła samej płyty najlepiej? Album potrzebny był tylko do tego, żeby na rynku rok później pojawił się jego następca, czyli opartym na filmie „American Gangster”. Album będący wówczas najlepszym od lat przeniesieniem amerykańskich soulowych tradycji do mainstreamowego świata rapu. Genialna, kolejna w jego dyskografii, płyta, która zapisała się złotymi zgłoskami nie tylko z powodu świetnych „Blue Magic” czy „Roc Boys”, ale również… gościnnym udziałem Nasa w wiele mówiącym „Success”.
I… to by było na tyle, przynajmniej jeśli chodzi o te największe pozytywy. Gdzieś po drodze znalazły się w 2002 roku kontynuacje „The Blueprint”, czyli „The Blueprint 2: The Gift and the Course” i „The Blueprint 3” z 2009 roku, ale w kontekście omawianych tutaj albumów wydają się kompletnie nieistotne. Jasne, miały swoje momenty i przeboje, jak wielkie „’03 Bonnie & Clyde” z Beyonce i „Empire State of Mind” z Alicią Keys, ale te numery ginęły w zalewie przeciętności oferowanej przez swoje płyty. Co z wydanym w 2011 roku „Watch the Throne”, zdominowanym przez Westa, czy fatalnym „Magna Carta Holy Grail” z 2013 roku, zapamiętanym bardziej z racji promocji pewnej marki technologicznej? Ta pierwsza to naprawdę dobra produkcja, jednak wbrew pozorom Carter był na niej trochę z boku. Był jedynie dodatkiem do swojego jeszcze dobrego kumpla, który sam wniósł się na wyżyny. A ten drugi, przedostatni projekt? Lepiej przemilczeć.
Wielka i wspaniała kariera, która niedawno zaowocowała… kolejnym udanym powrotem. Nikt wielkich cudów po tegorocznym „4:44” się nie spodziewał, a okazało się, że to bardzo dojrzały, świetny muzycznie i przede wszystkim najbardziej szczery materiał w karierze brooklińskiego muzyka. Taka to więc postać – z najpiękniejszą żoną w show-biznesie, córeczką, która już posiada klucze do pewnego chorwackiego miasta i milionami dolarów na koncie zarobionymi ciężką pracą. Nie zapominajmy jednak o szacunku na ulicy, bo być może on okazuje się tutaj najważniejszy. Przecież osiągając wielki sukces bardzo łatwo zapomnieć o najbliższych, a on tego nie zrobił.
Dawid Bartkowski