Umarł Slim Shady, niech żyje Eminem? O tym, kto wkurzał ludzi tak, że wydawali na niego ostatnie pieniądze

O Eminemie pisze się i mówi dość niezręcznie, a to z wielu powodów

2024.08.07

opublikował:


Umarł Slim Shady, niech żyje Eminem? O tym, kto wkurzał ludzi tak, że wydawali na niego ostatnie pieniądze

4.1.1

O tym, kto wkurzał ludzi tak, że wydawali na niego ostatnie pieniądze. Po płycie „The Death of Slim Shady (Coup de Grâce)”

O Eminemie pisze się i mówi dość niezręcznie, a to z wielu powodów. Ten główny jest oczywisty – tak lubiane dzisiaj liczby zamykają usta. A tu jest czym je zamykać – chodzi o gościa, który sprzedał 220 milionów płyt; był pierwszym, który wepchnął 10 (teraz już 11!) albumów z rzędu na listę Billboardu, zgarniając przy okazji 15 nagród Grammy. Do tego jest w stanie uzyskać w utworze 7,6 słowa i 11,3 sylab na sekundę na terenie zabudowanym. Za taką prędkość należą się mandaty, choć inni optowaliby raczej za dożywociem. W związku z zupełnie innymi kwestii.

W świątyni czarnej muzyki

Zacząć trzeba do tego, że Eminem to biały facet, który zdominował czarną grę w czasach o wiele bardziej rasistowskich niż obecne. I to wywodząc się z Detroit, rodzinnego miasta Diany Ross i Smokey Robinsona, które mogło stać się symbolem upadku i wyludnienia, ale stworzyło najpierw swoją wiecznie żywą, afroamerykańską legendę: przede wszystkim soulową, ale też jazzową, bluesową, a nawet techno. To tu saksofonista Charlie Parker rozsławiał The Blue Bird Inn, John Lee Hooker dzielił czas pomiędzy pracą w fabryce Forda a aktywnością na Hastings Street, a Aretha Franklin i Stevie Wonder olśniewali zebranych w lokalnych kościołach.

Eminem jest rzecz jasna z innej, późniejszej bajki, w której już skończył się napędzany pieniądzem splendor o nikt nie nazywał Detroit „Paryżem zachodu”. Niemniej kiedy Robinson wspomina o dorastaniu w biedzie peryferyjnego Detroit, utalentowanych twórcach rywalizujących na rogach ulic, gdy mowa jest o pracoholii w soulowej skarbnicy, tyrającym po 20 godzin dziennie Motown i muzyce tak dobrej, że oddalibyście za nią dolara, którego macie na śniadanie – słychać, że jest to coś, czym Marshall Mathers mógł przesiąknąć i z czym mógł się utożsamić. Zrozumiał, że nie ma nic za darmo, trzeba się urobić po łokcie, a pozycję sobie wywalczyć. O właściwym eminemowym debiucie, „Infinite” z 1996 roku, mówiono, że to średnia płyta na bitach takich jak wszędzie na której autor jest do pomylenia AZ czy Masta Ace’em. Biały chłopak musiał znaleźć na siebie inny pomysł, wyjść ze swojej strefy komfortu. I dał radę!

Wjechał jak Snoop

„Sprytne jest to, że zrobił to bez próby uwiarygodnienia się poprzez wtopienie («Zobacz, ilu znam czarnych ludzi!») ani imitacji («Posłuchaj, jak bardzo brzmię jak słynny czarny raper, którego już znasz!»), tak jak zrobiliby to ci, którzy byli przed nim” – pisze w książce „The Rap Year Book” Claire Lobenfeld, namaszczając singiel „My name is” na najważniejszy numer 1999 roku.

 

Eminem jak zawsze nie miał zahamowań i autocenzury: na pełnej autoironii śmiał się z ról, w które cynicznie wpisywali się biali raperzy (od twardziela, przez nerda, po dziwadło), bez zażenowania korzystał z dokonań gangsta rapu, przed którym wystraszeni biali z przedmieść chcieli uchronić swoje dzieci, znalazł też na przeciwległym wybrzeżu potężnego, czarnoskórego promotora. Do dziś trwają dyskusję, kto w duecie Dr. Dre – Eminem był bardziej tej drugiej stronie potrzebny, ale fakt faktem: Doktor umiał leczyć debiutantów z anonimowości. Mathers zanotował wejście z impetem nie mniejszym niż najsłynniejszy (do tej pory) jego podopieczny Snoop Dogg. I to już nie w skali singla, a oficjalnego tym razem debiutu.

„Nawet Elvis Presley tańczący w programie Sullivana – biały mężczyzna robiący czarną muzykę – nie wywołał takich kontrowersji jak Marshall Mathers ze swoim « The Slim Shady LP». Wiele organizacji potępiło brutalne motywy i homofobiczne teksty, ale miliony fanów połknęły ten żart, że Mathers, wcielając się w rolę twardego ulicznika Eminema i figlarnego Slim Shady’ego, wzniecał ogień, żeby zobaczyć jak płoną z podniecenia” – pisał Jim Harrington o płycie z 1999 roku, dodając, że „album uderza pomysłowym zrównoważeniem uczniowskich intryg, opowieści z sąsiedztwa i fabuły z horrorów”

Przy „The Marshall Mathers” (2000) piórem Milesa Keylocka odnotowano z kolei, że choć „raperskie przekleństwa i przemoc nie były niczym nowym”, to już katapultowanie ich do amerykańskiego interioru, świata usianych polami i lasami bezdroży, już owszem. Artysta był więc wtedy dla rapu zarówno koniem pociągowym, jak i koniem trojańskim. Pomiędzy Eminemem i Slim Shadym pokazał się wreszcie sam Marshall, nie kreacje, a człowiek za nimi stojący. I – zdaniem krytyka – w „metarapowym arcydziele teatru szokowania”, na styku śmiesznego i strasznego, satyry i dokumentu, wniósł tym samym zupełnie nowe emocje, dogłębną uczciwość i ludzki tragizm.

 

Najpierw wrócił Marshall

Obie cytowane powyżej opinie pochodzą z książki „1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej”. Nie chodziło więc ani tylko o hip-hop, ani tylko o Amerykę. Eminem rok po roku, płyta po płycie, wywalczył sobie dwoma potężnymi uderzeniami miejsce w światowej muzyce, obok Moby’ego, Red Hot Chili Peppers, U2 i Madonny. W karierze Mathersa działo się potem wiele. „The Eminem Show” (2002) pokazało na przykład bardziej zaangażowanego obywatela, bardziej zaangażowanego ojca i człowieka, który nie tylko ma ochotę pójść w stronę bardziej piosenkową, co też mieć nad produkcją kontrolę i nadać jej własny trochę popowy, trochę rockowy, bardziej przystający do koloru skóry i rozbudzonych ambicji sznyt. Druga połowa lat 10. to dla odmiany czas, gdy nieustanna małżeńska telenowela Mathersa, pasmo biznesowych przepychanek, śmierć w szeregach jego ekipy D12, problemy z bezsennością i będące jej pokłosiem uzależnienie od leków na receptę przełożyło się na rozedrganie i chaos w muzyce, huśtawkę formy i nastrojów. Co ciekawe – o ile recenzenci tracili cierpliwość, to słuchacze mieli jej nadal pod dostatkiem. Szli z Eminem przez górki i dołki w jego butach.

Można się było jednak spodziewać, że Eminem wróci do pierwszych, ikonicznych płyt, które dały mu tyle uznania. Tak zrobił Nas, tak zrobił Raekwon, to nic specjalnie dziwnego. „The Marshall Mathers 2” z 2013 r. to nie jest zły album. Druga sprzedaż roku w Stanach musi robić wrażenie. Recenzje też były w porządku – Redakcja XXL umiejscowiła wydawnictwo na drugim miejscu w podsumowaniu roku, choć Spin czy The Rolling Stone nie miały go w hiphopowej trójce. Uśredniający opinie krytyków portal agregacyjny metacritic.com pokazuje 72 punktów na 100 możliwych. Czyli właśnie nieźle. Tylko nieźle, aż nieźle? To już każdy musi sobie ocenić.

Polska za blondasem

I tu już czas na wzmiankę o tym, że Mathers w Polsce jest dla słuchaczy kimś szczególnym. Kiedy branżowy portal Popkiller wybierał zagraniczny album dekady, internauta dostał do wyboru obszerną, składającą się z 85 pozycji listę płyt zdolnych zaspokoić wszystkie gusta. „Lata 10. były dla amerykańskiego hip-hopu okresem pełnym eksperymentów, rewolucji, zmian brzmieniowych… Padały rekordy, padały bariery, rozmach produkcyjny łączył się z ważnymi treściami społecznymi, jak i z prostą rozrywką” – pisała redakcja, zachęcając przy okazji do głosowania. Wybrano „The Marshall Mathers LP 2” ponad Kanyem Westem, dwoma płytami Kendricka Lamara i „Astroworld” Travisa Scotta.

Rodzimym internautom nie przeszkadzało, że płyta trzyma się kurczowo pomysłów z 1999 roku, które cóż, trochę się wyeksploatowały. „Vintage performance” – pastwił się Slant. No tak, nawet producenci Rick Rubin i Dr Dre to brandy sięgające lat 80. Zresztą krytycy nie omieszkali zauważyć, że muzyka jest drugoplanowa, wtórna do „pirotechniki rymu”, a właściwie do technicznych popisów, przeterminowanych odniesień, efekciarstwa dostarczanego hurtowo w liczbie niemal niemożliwej do przetrawienia. Ale o ile z krytyką słuchacz nad Wisłą nie liczył się za bardzo, tak z samym Mathersem już owszem. Tak, nadal znajdą się tu ludzie oddani tak jak Aleksander Walijewski, który spędził 50 godzin rzeźbiąc w 2015 roku popiersie Eminema w glinie. Niesfornego Amerykanina cenimy tak, że aż dorobiliśmy się jego rodzimej wersji w postaci KaeNa, choć wpływ widać tak naprawdę szerzej: od Buki po Matę.

W końcu wrócił Shady

W 2024 roku, ponad dekadę po drugiej części najlepszej płyty, Marshall Mathers odkopał znajomego z oficjalnego debiutu, nieznośnego Slim Shady’ego. I odkopał go po to, żeby go zakopać. Był nekrolog w gazecie, był pogrzebowy, stylizowany na „Detroit Murder Files” film na Instagramie, jest wyprodukowana przez Complex rozmowa Mathersa z własnym krwiożerczym alter ego, czy jak wolą niektórzy – superego, gdzie Marshall obwinia Slima o nałogi, utratę kariery, rodziny, o zabranie mu… życia, które dziwnym trafem robiło się lepsze, kiedy tylko Shady z niego znikał. Jest też płyta „The Death of Slim Shady (Coup de Grâce)”, rzekomo ostatni taniec nienawistnika. I to nie jest tango z różą w zębach. Chyba nikt nie spodziewał czegoś innego niż kontuzjogenny breakdance.

Eminem przygotował grunt, po czym dokonał samospuszczenia się ze smyczy, rozpoczynając – głównie na bitach swoich bądź przez siebie koprodukowanych – festiwal drwin z celebrytów, mediów, politycznej poprawności, obaw klimatycznych i feminizmu, trzymając się przy tym tak wyśrubowanej, że elitarnej, dostępnej dla niewielu rapowej formy. Slim Shady powrócił jak branżowy nowotwór, któremu chemia, jak wiele lat pokazało, niestraszna. NPR zauważa, że tu nawet nie ma co porównywać z ewaluacją, której późnymi, ambitnymi płytami poddali się Nas czy Jay-Z albo rozwojem stylu na miarę Killer Mike’a czy Black Thoughta. To nie tak, że Shady dojrzał mało. Nie dojrzał w ogóle.

„Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że w wieku 50 lat Eminem nie da takiej zwrotki, że się wszyscy zesrają… I jeszcze przy okazji powie słuchaczom tyle prawdy o nich samych, że siądą i się zawstydzą” – mówił mi (i Andrzejowi Cale) przed laty Wini. 51-letni Eminem ma wiele do zaoferowania pokoleniu, które płacze nad utratą wyrazistości, szczerości i wyrafinowanym słownie rapowym rzemiosłem. Ale też może zszokować młodych, którzy zdziwią się, że tak w ogóle wolno, że można być ofensywnym na takim szczeblu i w takiej skali. To młyn na wodę tych, dla których produkcje Netfliksa będą zbyt mało heteroseksualne, Disney zbyt kolorowy, Marvel zbyt oparty na silnych kobietach, olimpijki zbyt męskie, a walka o kolor skóry elfa w serialu okaże się ważniejsza od walki o własne stanowisko pracy. Mathers może posługiwać się dla nich dziwnie złożonymi środkami wyrazu, ale sama postawa bazująca na chęci wyprowadzenia odbiorcy z równowagi przystaje do sieciowych trolli, a kalejdoskop błyskawicznie wbijanych szpilek, mechanizm „szybko zrób bądź powiedz coś wystarczająco głupiego” z komunikacją via social media.

 

Śmierć czy fortel?

„Jeżeli Marshall Mathers naprawdę chciałby zamordować Slim Shady’ego, to warto by uczestniczyć w tej procesji – w uwolnieniu się od zużytego mechanizmu byłaby wielka możliwość narracyjna. Zamiast tego album o tym, że oni się nierozłączni” – ocenia Sheldon Pearce z NPR. The Rolling Stone dodaje, że Eminem błaga o kancelowanie, kulturowe wykluczenie odbiorców, którzy nawet nie zwracają na niego uwagi”.

Amerykanin wypowiadał się o krytykach lekceważąco, tu ma nawet dla nich wers o tym, że te „piwniczne fiuty” przyczepiłyby się nawet do debiutu Wu-Tang Clanu, słynnych 36 komnat.

Czy rzeczywiście coś się skończyło i coś nowego się zacznie, czego zwiastunem może być numer z JID-em, czy BabyTronem i Big Seanem? Niewykluczone, że Mathers tylko zabawił się z odbiorcą, próbował go nabrać, żeby za sprawą fortelu, zasłaniając się ego, mógł znowu na wszystkich się wyżyć i wszystkich wkurzyć. A jeśli tak nawet jest, to co? Nawet najbardziej zaciekły krytyk nie odmówi Eminemowi mistrzostwa w posługiwaniu się rapem jako narzędziem. Pośród wielu pytań głównym może być to, ile będziemy mieć z tego tytułu rozrywki utrzymanej między rapem, stand-upem, a prowokacją? Zabawa cudzym kosztem, w korzystającym z sampli, cutów, interpolacji, nawiązań, parafraz to nic, do czego by rap nie przyzwyczajał od zawsze.

Polecane