foto: Ewelina "Eris" Wójcik / mfk.com.pl
Ostatnimi dniami przytrafiło mi się pełnić funkcję jurora w kilku muzycznych olimpiadach. Bardzo cenne, pouczające i… frustrujące doświadczenie. Nie, żeby to był mój pierwszy raz, co to, to nie. Ale wcześniej chyba nie doświadczyłem takiej kumulacji. I ta liczba mnoga skłoniła mnie do kilku refleksji. Kiedy pierwszy raz zaproszono mnie oceniania, wymyśliłem sobie, że oceniać będę przede wszystkim serduszkiem. Mniej więcej w 2010 roku spotkałem się w składzie jury jarocińskich Rytmów Młodych z nieodżałowanym Robertem Sankowskim, który trochę poszerzył moją perspektywę. To dzięki niemu w wyborach, jakich dokonywałem i dokonuję biorę pod uwagę również potencjał rynkowy, radiowy czy jak to jeszcze nazwać. Chodzi o to, czy taki młody zespół ma szansę na wzrost i utrzymanie zainteresowania swoją muzyką? Czy radio, jedno z drugim, się nad nim pochyli, czy artysta taki da radę nagrać i sprzedać w jakimś mizernym nakładzie płytę a później choćby po 100 biletów na kilka koncertów w większych miastach naszego wesołego kraju? Ale serduszko oczywiście hasa przodem. Ma się podobać. Czy taki wykonawca czerpie pełnymi garściami z takiej czy innej dekady, czy eksperymentuje, czy ucieka modom czy też zasuwa środkiem mainstreamowej autostrady? To nie ważne. Ważne wspomniane wcześniej serduszko i potencjał.
Sytuacja jest nieco podobna do tej z sekretnego, prywatnego życia każdego zwykłego słuchacza (nie, żebym miał się za kogoś niezwykłego, tak mi się tylko napisało). Chodzi mi o sytuację intymną, kiedy w domowym zaciszu, przy półce z płytami podejmuje się tę najważniejszą decyzję zaczynającej się właśnie godziny – którą płytę wybrać i nagrodzić wizytą w odtwarzaczu lub pieszczotą gramofonową igłą. Tu ośrodkiem decyzyjnym jest jedynie serduszko. Tu bycie jurorem jest proste i nie rodzi żadnych konsekwencji. Jeśli to półka sklepowa, to potencjalnie znajdujemy się w sytuacji konkursu dla młodych kapel. Odsłuchujemy i praktycznie po minucie czy trzech wiemy – podoba się i kupujemy, a jak nie to na drzewo i dalej szukamy tej nowości, co to serduszko da jej wielkiego lajka.
Mniej więcej tak wyobrażam sobie wybory, jakich doświadczano przy przesłuchaniach do festiwalu w Jarocinie w latach osiemdziesiątych minionego wieku. Opowiadał mi Walter Chełstowski, jak to wyglądało. Opowiadał w czasach, kiedy sam jeszcze nie wiedziałem, jak smakuje ten jurorski chleb. „Po minucie, góra dwóch, wiesz, czy goście potrafią grać czy nie, czy podoba ci się, czy nie. Jeśli nie, to wypierdalać ze sceny, szkoda czasu. Inni czekają”. Wtedy myślałem, że to niefajne, nieuczciwe, brutalne. Zespoły, po przejściu wstępnej selekcji nadesłanych kaset bujały się przez pół Polski by po kilkudziesięciu sekundach usłyszeć sakramentalne „wypierdalać”. Dobra, kumałem, że każdy z wykonawców może pokazać ze dwa numery, potem zmiana, przepinki, wchodzi kolejny, że gra się na zastanych instrumentach, bo przecież nie każdy miał swoje piecie, mało kto perkusję, z którą mógłby podróżować PKP czy PKS-em… A zespołów cała masa. Więc trochę rozumiem, ale… tak bez żadnej empatii? Wypierdalać i następni. Hmmm… a jednak to samo robimy przy prywatnej lub sklepowej półce z płytami. System zero-jedynkowy. Szybka decyzja. Tak lub nie. Czasem proces decyzyjny jest bardziej rozbudowany, gdy wybierzemy wstępnie 5 płyt, a forsy jest na 2. Ale to niuans, a decyzja jest w 100% nasza i większych konsekwencji dla świata nie wywołuje.
Jury to kolektyw. Zazwyczaj kilka osób dobranych według jakiegoś klucza. Często się znają. Kolektywna decyzja, zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z obradami czyli dyskusją, a nie ze zwykłą sumą głosów, włącza do procesu nie tylko serduszko, ale i rozum. Trzeba umotywować, czasem obronić wybór. Wyjaśnić. Ale i wysłuchać, zrozumieć, spotkać się w pół drogi. I to jest git. Bo podpisujecie się pod wyborem wspólnie. Do tego momentu wszystko jest jeszcze fajne, czyste, a poziom ewentualnej frustracji zależy od tego, jak bardzo twoje zdanie znajduje się w mniejszości. I tak właśnie wyglądało moje jurorowanie w latach 2010-2014 w Jarocinie. Organizator wstępnie wybierał pulę wykonawców którą jurorzy dostawali do odsłuchu na żywo. Wcześniej mogliśmy sobie ich posłuchać i wymienić się uwagami. Z tak podjętym finalnym werdyktem nigdy nie miałem problemu się identyfikować.
Od dwóch lat znów mam zaszczyt i przyjemność jurorować w Rytmach Młodych. Jestem takim wiecie, najmniejszym jurorem, bo obok praktycznie same tuzy i wyjadacze. Artyści przez „A” i dziennikarze przez „D”. Jednak pojawił się pewien czynnik zewnętrzny, który często może wywrócić wszystko do góry kołami, czyniąc ostateczną decyzję mocno wykrzywioną. Wygląda to tak. Każdy z kliku jurorów dostaje do odsłuchu kilkaset zespołów. Po dwa, trzy numery. Zajmuje to kilka dni z przerwami na sen. Czasem po 20 sekundach wiesz, że najlepszą i jedyną decyzją jest wybór klawisza „dalej” i puszczenie w niepamięć. W innych przypadkach słuchasz, sprawdzasz, wracasz, porównujesz, zmieniasz punktację. Generalnie, wkręcasz się. Zakładam, że pozostali mają tak samo. Punkty się sumuje, powstaje takie umowne „TOP50”. Poziom frustracji na razie umiarkowany. W tym zbiorczym „TOP50” jakieś 50% to wykonawcy z twojego topu. Część się nie zmieściła, bo inni jurorzy głosowali inaczej. Biedy nie ma, jeśli twoi faworyci weszli, nawet na niższych pozycjach, ale weszli. Teraz głosują słuchacze. I tu czasem szlag mnie trafia, czasem muszę wyjść zapalić. Tu niestety liczy się nie muzyka, a długość listy znajomych z gimnazjum, liczba followersów na Fejsie, czy sprawność w pozyskiwaniu lajków. Nie mówię, że zawsze, ale często. Nie wierzę, by każda z głosujących osób odsłuchała całą proponowaną 50-tkę, a później oddała ten jeden, najważniejszy głos. No, a roboty i automaty to już w ogóle nie słuchają. Z tego „TOP50” zostaje „TOP20” które zmierzy się na żywo. Tu do gry znów wracają jurorzy. Słuchamy i patrzymy. Nie zawsze ktoś, kto przysłał świetnie zrealizowane tracki jest w stanie zagrać to i zaśpiewać „własnoręcznie” na scenie.
Występy na żywo obnażają niedociągnięcia, braki warsztatowe i inne takie. Czasem, działa to w drugą stronę. Ten młody wykonawca nie miał możliwości i środków, by zarejestrować utwór tak, jakby to sobie wymarzył, ale na żywo wybucha i leci jak orzeł. Wiadomo. Ty jednak, jako juror, słuchasz i oceniasz już tylko dwudziestu wykonawców wybranych trochę jednak przypadkowo z tej pięćdziesiątki, która powstała z sumowania głosów jurorów, a w której zabrakło wielu twoich faworytów, a weszło kilku takich, których zdecydowanie w niej nie widziałeś. Kolejność w tej dwudziestce też nie ma znaczenia. Na szczęście. Zespoły, po cztery czy pięć, występują na kilku koncertach półfinałowych, a jurorzy dalej wybierają z każdego koncertu tego jednego wykonawcę, który przejdzie dalej, do finału. Więc powstają czasem grupy śmierci, z których wyjść może tylko jeden, a odpadają tacy, co w innych grupach skosiliby wszystkich. Pech. I frustracja. Finalnie – nomen omen – wygrywa i tak bardzo dobra kapela, jednak… ile równie dobrych i ciekawych odpadło po drodze? Bo mieli pecha? Bo ktoś sprawniej i dłużej obsługuje social media… A na koniec i tak to jury będzie się tłumaczyło z wyboru.
Co innego frustruje mnie przy Fryderykach. Zależy mi, by taka ogólnobranżowa nagroda funkcjonowała i miała się jak najlepiej. By laureaci cieszyli się zasłużonym prestiżem a sama nominacja była splendorem. Uważam, że to potrzebne. Pierwsza fala frustracji zalewa mnie przy otwarciu kart do głosowania w I turze. Tu w każdej z 9 kategorii w muzyce rozrywkowej, bo to w niej głosuję, mam do dyspozycji po trzy głosy. Mogę przyznać 5, 3 i 1 punkt. Nie głosuję na teledyski, bo ich nie oglądam, więc mój głos byłby bez sensu. Otwierając te karty do głosowania szukam swoich faworytów. Połowy z nich nie ma. Bo się nie zgłosili lub wydawca ich nie zgłosił. Z drugiej strony, na liście kandydatów do Utworu Roku widzę całe tracklisty naprawdę średnio udanych płyt! Serio?! No dobra, mogę zrozumieć, że jeden z drugim artysta, którego bardzo cenię, szanuję, a przede wszystkim jego twórczość robi na mnie kolosalne wrażenie nie ma ochoty startować akurat w tym konkursie piękności. Szanuję to. Ale żałuję. Członków Akademii Fonograficznej jest grubo ponad tysiąc. Ilu z nich głosuje, ilu z głosujących zna z grubsza chociaż płyty, utwory i wykonawców, na których nie oddało swojego głosu? Nie wiem. Boję się, że zbyt wielu. To mnie też wkurwia. Inną rzeczą, jest podział na kategorie i gatunki.
Ostatnio na łamach CGM.pl Dawid Bartkowski nabijał się z kategorii Hip-Hop. Trochę przesadził. Ta kategoria, podobnie jak każda inna, jest tak mocna, jak poważnie traktowana jest przez środowisko. I znów – płyta, utwór lub artysta nie zgłoszony w ogóle, nie występuję na żadnej liście wyboru. Grzech pierworodny rzucający się bardzo długim cieniem. Później ta nieszczęsna I tura głosowania, czyli wyboru z tego, co jest, a nie co mogłoby być. Ogłaszane są nominacje i zaczyna się fala hejtu i beki. W tym środowisko hip-hopowe w Polsce jest naprawdę dobre. Choć i tak los obchodzi się z nim łaskawiej niż z kolegami od reggae. Ci nie mają „swojej” kategorii lecz znaleźli się w jednym worku z bluesem, folkiem, country i tzw. muzyką świata w kategorii o nazwie Muzyka Korzeni. A tu nominowani są m.in. Krzysztof Krawczyk, Zakopower z Atom String Quartet czy Kapela Ze Wsi Warszawa. Super, nie? W tak zestawionej kategorii nie ma nawet miejsca na dyskusje uprawiane przez fanów hip-hopu o braku takiej czy innej płyty z wąsko zdefiniowanego gatunku. Domyślam się, że gdyby zgłoszeń w kategorii folk, reggae czy blues było realnie dużo, to każdy z tych gatunków doczekałby się swojej, jak w przypadku hip-hopu, kategorii. A tak? Wybór rodzi frustrację.
O wiele przyjemniej głosowało mi się w pierwszej edycji nagród Gazety Magnetofonowej. Tu siedemdziesięciu zaproszonych dziennikarzy, promotorów i innych osób z branży wskazywało trzy pozycje z listy dwudziestu płyt przygotowanej przez redakcję GM. W ten sposób wyłoniono pierwszego laureata nagrody GaMa. Prosto, jasno i uczciwie. Profil wydawnictwa zachowany, nagroda przyznana kolektywnie przez tzw. „branżę” powędrowała do formacji EABS za album „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda)”. O tyle mnie to cieszy, że płyta ta znalazła się wśród moich trzech głosów oddanych na GaMę. Co więcej, ta płyta również triumfowała w naszym, CGM-owym podsumowaniu roku 2017. W przypadku GaMy wybór był dość transparentny. Dostaliśmy listę i z niej wybieraliśmy. W przypadku płyty roku CGM.pl komfort był jeszcze większy – każdy z członków wskazywał, co chciał. To, że hip-hop był tu nadreprezentowany w stosunku do innych gatunków? To już inna bajka. Taki los, może się odmieni. W takich głosowaniach nie frustruje mnie prawie nic. Odczuwam przede wszystkim satysfakcję.
I jeśli gdzieś z moich słów bije gorycz, to i tak nie zamieniłbym tej roboty na żadną inną. Sam sobie zazdroszczę.
Artur Rawicz