TOP10 – zagraniczne płyty 2014

Umarł król, niech żyje król.

2015.01.07

opublikował:


TOP10 – zagraniczne płyty 2014

Bez zbędnego wprowadzenia – wydawnictw zasługujących na wyróżnienie nie było wiele, ale jeśli już się zdarzały, prezentowały niezwykle wyrównany poziom, dlatego poza bezapelacyjnym pierwszym miejscem, w pozostałych przypadkach nie ma potrzeby przywiązywać się zbytnio do kolejności. Zaczynamy…


10. Kelis – „Food”

Kelis w Ninja Tune? Zapowiadało się intrygująco, skończyło się fenomenalnym albumem znacznie przewyższającym oczekiwania. Przy poprzedniej płycie, „Flesh Tone”, niebezpiecznie odpłynęła w stronę muzyki klubowej, w zabawie towarzyszyli jej wówczas m.in. David Guetta, Benny Benassi oraz will.i.am.. Na „Food” było dokładnie odwrotnie, Kelis wróciła do tradycji, do organicznego brzmienia, które David Sitek (muzyk, a także producent TV on the Radio, pracował także m.in. z Jane`s Addiction i Yeah Yeah Yeahs) jedynie obudował elektroniką, zgoła zresztą odmienną od tej znanej z „Flesh Tone”. Wraz z „Food” wrócił zabójczo seksowny matowy wokal, wrócił groove, wróciła stara dobra Kelis.



9. Foo Fighters – „Sonic Highways”


„Piękna idea, która zaowocowała pięknym albumem”tak napisałem  o „Sonic Highways” w opublikowanej na CGM.pl recenzji. I choć nie wszystkim ta płyta „weszła”, nie zamierzam zmieniać zdania. Foo Fighters zapragnęli świeżości, jakiegoś bodźca, który pobudzi ich kreatywność. Co więc zrobili? Spakowali graty do ciężarówki i ruszyli do ośmiu amerykańskich miast. W każdym nagrali po jednym z utworów, które wypełniły „Sonic Highways”, realizując równolegle dla HBO serial dokumentalny będący po części making ofem płyty oraz sentymentalną podróżą po muzycznej Ameryce.

8. Mastodon – „Once More `Round the Sun”

Miejscami wciąż pobrzmiewa dziki Mastodon z okresu choćby „Leviathana”, niemniej jako całość płyta „Once More `Round the Sun” portretuje już zupełnie inny zespół. Mastodon od dawna nie jest bandą dzikusów wbiegających z maczetami do lasu i wycinających w pień wszystko, co znajdą na drodze. To w tej chwili dobrze zorganizowana armia, która pewnym krokiem „idzie po swoje”. Upraszczając odrobinę swoją muzykę Mastodon tylko zwiększył siłę rażenia. Amerykanie imponują już nie tylko wirtuozerią, ale i zdolnością pisania autentycznie przebojowych kawałków, co pokazali już na poprzedniej płycie, tutaj jedynie potwierdzając tę umiejętność. No bo w czym „The Motherload” ustępuje choćby Pharrellowemu „Happy”?

7. Run the Jewels – „Run the Jewels 2”

Rok po premierze świetnego „Run the Jewels” Killer Mike i El-P przywalili co najmniej tak samo dobrym drugim krążkiem. Brudna produkcja połączona z miejscami mrocznym nastrojem idealnie komponuje się z ciężarem gatunkowym tekstów Run the Jewels, w których nie brak dosadnych komentarzy społeczno-politycznych. Idealnie wkomponował się tutaj Zack de la Rocha z Rage Against The Machine, który nawinął kapitalną zwrotkę w „Close Your Eyes (And Count to Fuck)”.

Gdyście mieli na zbyciu trochę hajsu, rozejrzyjcie się za winylową wersją wydaną na dwóch niebieskich płytach. Pod względem wizualnym to jedno z najlepiej prezentujących się ubiegłorocznych wydawnictw. Od strony muzycznej zresztą też.

6. The War on Drugs – „Lost in the Dream”

Zgodnie z tradycją Nowy Rok upłynął w radiowej Trójce pod znakiem Topu Wszech Czasów. Na szczycie zestawienia znalazło się „Brothers in Arms” Dire Straits. To również część noworocznej tradycji. Jaki to ma związek z The War on Drugs? Gigantyczny, wszak TWOD są swego rodzaju współczesnym odpowiednikiem Dire Straits. Oryginalnością nie grzeszą, to fakt. Ale co z tego, skoro w ich piosenkach jest tyle fascynującej przestrzeni, lekkości i piękna. W alternatywnej rzeczywistości w trójkowym Topie miejsce „Brothers in Arms” mogłoby zająć „An Ocean in Between the Waves”. „Lost in the Dream” to trzeci album The War on Drugs. I pierwszy, dzięki któremu grupa „wyświetliła” się szerszej publiczności. Może trochę późno, fakt. Ale z drugiej strony to pod każdym względem najlepszy album grupy z Filadelfii.

5. Beck – „Morning Phase”

„Morning Phase” nie zmieni świata, ale być może uczyni go trochę spokojniejszym i bardziej kolorowym. Przynajmniej na chwilę. To fragment  recenzji nowej płyty Becka Hansena, którą opublikowaliśmy w lutym ubiegłego roku. Płyty, która po kilku miesiącach wyłącznie zyskuje, zmieniając się w muzyczną perłę. „Folk miesza się tu z psychodelią, country i nadającym łagodnego klimatu popem” – pisałem o „Morning Phase” dzień po premierze, mając za sobą kilkanaście przesłuchań. Dziś mam kilkadziesiąt i za każdym razem, kiedy odkładam album na półkę, trudno mi wypuścić go z rąk.

4. Sam Smith – „In the Lonely Hour”



Debiut marzenie. Uhonorowany wyróżnieniem BBC Sound of 2014, przyznawanym największym muzycznym nadziejom, Sam Smith sprostał oczekiwaniom wydając jeden z najciekawszych albumów minionego roku. „In the Lonely Hour” trafiło zarówno do słuchaczy popu, soulu czy r`n`b. Otwierający całość „Money on my Mind” jest parkietowym wymiataczem, na zakończenie dostajemy jeszcze „La la la” znane także z płyty „Hotel Cabana” Naughty Boya. W międzyczasie artysta stopuje i stawia na wyciskacze łez. Niemal wszystkie tak samo ujmujące, różniące się nastrojem, aranżacją. W odrobinę patetycznym „Stay with Me” usłyszymy chór gospel, dla odmiany wyciszony „Leave Your Lover” oferuje wyłącznie gitarę akustyczną i fortepian. Ładnie i z klasą. Niełatwo dziś sprzedać milion egzemplarzy płyty. Smithowi się udało. A licznik bije dalej.

3. D`Angelo & The Vanguard – „Black Messiah”



Zawartość „Black Messiah” wynagrodziła słuchaczom każdy dzień oczekiwania na nowy materiał D`Angelo. A czekać artysta kazał wyjątkowo długo, bo aż 14 lat. Właściwie powinno to trwać jeszcze dłużej, ponieważ pierwotnie premierę „Black Messiah” D`Angelo zaplanował na 2015, ale po sierpniowej tragedii, do której doszło w amerykańskim mieście Ferguson i narastających od tego czasu protestach czarnoskórej ludności, przyspieszył wydanie albumu. „Black Messiah” to w przeważającej większości rzecz wybitna. Dostarczająca z jednej strony olbrzymiej przyjemności, a z drugiej poczucia, że oto słuchamy materiału cholernie ambitnego, błyskotliwie rozwijającego pomysły sprzed czternastu latkomplementował album  na naszych łamach Karol Stefańczyk, a mi pozostaje jedynie zgodzić się z jego opinią.

Warto zaznaczyć, że płyta ukazała się bez zapowiedzi. 14 grudnia pojawił się singiel, dzień później „Black Messiah” trafiło do iTunes i serwisów streamingowych. Na razie cieszymy się albumem w wersji elektronicznej, premierę fizycznego wydania zapowiedziano na 10 lutego.

2. J.Cole – „2014 Forest Hills Drive”



Kolejny strzał na koniec roku. I tym razem także niespodziewany. J. Cole co prawda zdążył zapowiedzieć premierę na grudzień „2014 Forest Hills Drive”, ale nie robił wokół tego zamieszania wierząc, że muzyka obroni się sama. Efekt? Ponad 360 tysięcy egzemplarzy w pierwszym tygodniu, co dało jedno z najlepszych otwarć w tym roku. Dwa tygodnie po premierze wydawnictwo miało już status złotej płyty w Stanach. Tyle w kwestii organizacyjnej. A co z muzyką? Fragment naszej recenzji: Lwia część płyty głaszcze uszy łagodnymi trąbkami, klawiszami, miarowo wybijanymi bębnami i wolno sunącym basem. Zadowoli fanów Hi-Teka, przekona zagubione dzieci Organized Noise, przyciągnie fanów starego Westa. Po raz drugi z rzędu ten marnotrawny syn Północnej Karoliny nagrał rzecz bliską ideału.

1. Antemasque – „Antemasque”

Umarł król, niech żyje król. Kiedy na początku 2013 roku Cedric Bixler-Zavala poinformował, że ma dość autokratycznych rządów Omara Rodrigueza-Lopeza i opuszcza szeregi The Mars Volty, wydawało się, że drogi obu panów rozchodzą się na zawsze. Nie minęło półtora roku, a w sieci pojawiły się cztery numery nowego projektu – Antemasque. Na basie pomógł stary znajomy – Flea, za bębnami usiadł Dave Elitch. Muzycznie Antemasque znacznie bliżej niż do Mars Volty ma do wcześniejszego zespołu Omara i Cedrica – At The Drive-In. Materiał ukazał się w lipcu, pierwotnie jedynie w formie cyfrowej, wydanie na CD i winylu pojawiło się w listopadzie. Antemasque stanowi kwintesencję idei DIY, grupa dzięki bezkompromisowości, minimalizmowi i pierwotnej sile łączy w sobie wszystkie zalety undergroundu. Być może zbyt głębokiego, bo ten fenomenalny pod każdym względem album przeszedł prawie niezauważony.

Polecane