Popkultura żywi się takimi historiami. Niestety, trawiąc jednocześnie umniejsza je. Chyba, że ktoś wie, jak dosiąść tego byka. Wtedy samemu ustala się reguły. By nie wypaść z siodła, potrzeba jest wizja. Wizja tego, co niebawem nadejdzie. Dzięki temu można nie tylko siedzieć w siodle tak długo, jak ma się na to ochotę, ale i jechać w dowolnym, obranym przez siebie kierunku. I jak już wszyscy się przyzwyczają do kierunku, to wtedy należy zrobić zwrot i zmienić prędkość. Tak ustala się trendy, które mają nadejść. Jest się pierwszym. Jest się wizjonerem. I zgodnie z giełdową zasadą – sprzedawaj, kiedy inni kupują – pogrzebać stworzoną przez siebie postać w chwili, kiedy jest ona najbardziej pożądana. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Dziś wizja artystyczna splotła się dość boleśnie z rzeczywistością.
Przyniósł płytę, zabrał siebie. Mroczny prezent na ostatnie urodziny. Przesłanie, w teatralnym, dramatycznym geście nagle odsłonięte. Przez półtora roku trzymane w tajemnicy za ciężką kurtyną z czarną gwiazdą. Niespodziewanie całkowicie objawione. Wizjoner znów z nami pogrywał. Odszedł? Nie odszedł? Kolejna wolta? Łazarz przecież wskrzeszony został. To miał na myśli? Wiedział, co się stanie z jego ostatnim dziełem. Wiedział, jak będzie interpretowane.
Mam wrażenie, że pracował nad tą płytą będąc już zupełnie wolny. Wolny od całego świata. Prawdopodobnie przedziwny stan. Jak wielkim trzeba było być, bo oprzeć się wszystkim pokusom. Jak wielkim trzeba było być, by zmienić wyrok lekarza w „przepustkę do wszędzie”. Wizja, artyzm, świadomość prawideł showbiznesu i popkultury. Samoświadomość. Takim był na tle epoki, którą współtworzył. Życie w przewrotny sposób pozwoliło mu odejść. Ten przypadek, zbieżność dat, jak symboliczna chwila, w której niechcący gasi się światło.
Ta płyta i ta śmierć, zlepione ze sobą stały się kosmicznym kamieniem milowym kończącym pewną epokę.