foto: mat. pras.
Miles Davis zmieniał oblicze jazzu kilka razy. Wyznaczał nowe szlaki, wprowadzał do branży nowych ludzi, zrewolucjonizował cały gatunek. Można zaryzykować i stwierdzić, że jedyną postacią, przynajmniej w rapie, która może pochwalić się podobnym osiągnięciem, jest Dr. Dre. Różnica jest tylko jedna – Andre Young zrobił to „raptem” dwa razy. Z tym też można oczywiście polemizować, bo według niektórych ten drugi raz jest kompletnie bezpodstawny. Z jednej strony to niegłupie, z drugiej…
Jego pierwsza fala G-funku na długo pozwoliła osiągnąć przewagę nad ówcześnie znienawidzonym wschodnim wybrzeżem. Druga, która zaczęła się w połowie lat 90. i sprytnie ewoluowała, m.in. dzięki znakomitej składance wytwórni Aftermath, „Dr. Dre Presents the Aftermath”, osiągnęła swój szczyt na drugim albumie Doktorka – „2001” z 1999 roku. To, ile zrobił tam Dre, a ile zapomniany już trochę Mel-Men, to już jest temat na zupełnie inny tekst, ale sami przyznacie, że to nie lada osiągnięcie.
Dzisiaj będzie o tym ważniejszym, czyli debiutanckim „The Chronic”. Nieprzypadkowo, bo to właśnie dziś wypada 25. rocznica tego wielkiego dzieła, które nie tylko wprowadziło rap na zupełnie nowe tory, ale również przypomniało o istnieniu tych, którzy chwilę wcześniej zostali zapomniani. Ba, nie tylko same postacie, ale również cały gatunek, bo P-funk nigdy wcześniej nie cieszył się wielką popularnością wśród producentów hip-hopowych. A szkoda, bo to było trochę krzywdzące dla wszystkich stron, ale od czego byli Dre i… Cold 187um.
Można dużo opowiadać o szkicach i pomysłach producenta Above the Law, które Young u niego podpatrzył i „wykorzystał” na swoim wielkim debiucie, tak samo, jak można powspominać o kilku pojedynczych przypadkach piszczał, które odnotowały swoje istnienie – a jakże! – na zachodnim wybrzeżu. Wypada również powiedzieć o tych, których nigdy należycie niedoceniono i nie do końca potraktowano poważnie. Oczywiście takim przykładem jest fantastyczna grupa Digital Underground, która chętnie brała na warsztat twórczość George’a Clintona i spółki, a nawet rok przez „The Chronic” wydała genialny album o wiele mówiącym tytule „Sons of the P”. Krzywdzące jest to, że skład, którego liderem jest Shock G, zwariowany i wyniszczony przez narkotyki koleś będący jednym z najwspanialszych muzyków w historii hip-hopu, z reguły utożsamiany jest z tym, że przez pewien czas jego członkiem był Tupac Shakur.
Po co szukać jeszcze więcej punktów wspólnych albo rzeczy, które były na długo przed „The Chronic” (a trochę ich przecież było), skoro… wiele zaczęło się tutaj na poważnie? Po pierwsze – brzmienie, które przez kilka lat było synonimem słonecznej Kalifornii, a po drugie – wielka kariera innej piekielnie ważnej postaci. Są tacy, którzy nie słyszeli o Snoop Doggu? Szczerze mówiąc wątpię.
Dla niektórych, jak np. dla Kanyego Westa, ten album to hip-hopowy odpowiednik „Songs in the Key of Life” Steviego Wondera, co może wydawać się kompletną bzdurą, no przecież to Kanye. Człowiek, który ma zawsze rację, z reguły tylko w swoim mniemaniu. Tym razem jednak wypada mu wierzyć, bo jeśli twierdzi, że „The Chronic” jest punktem odniesienia do własnych płyt, to chyba coś jest na rzeczy. Ważniejsze jednak jest to, że ta płyta to na nowo narodzony P-funk. Podrasowany, ciągle kosmiczny i psychodeliczny album przemycający wyższą sztukę do rapu (jakby ten sam w sobie już taką nie był, nawet w tamtych czasach) i jednocześnie przypominający o istnieniu nie tylko Parliamentu i Funkadelic, ale również Ohio Players i Isaaca Hayesa. Płynący i leniwy bas, piszczały, mnóstwo funkowych sampli, trochę żywych instrumentów. Ciężko w to uwierzyć, ale to było bardzo innowacyjne w tamtych czasach i stało się punktem wyjścia dla wielu, którzy lada moment mieli mieć swoje 5 minut. Co ciekawe, to także dla tych, którzy właśnie tutaj rozpoczynali swoje wielkie kariery, jak wspomniany już wcześniej Snoop Doggy Dogg, Kurupt, Nate Dogg, Warren G i Dat Nigga Daz.
Jak z samymi numerami? Wystarczy napisać, że każdy z nich jest historią, zwłaszcza pierwszy singiel „Nuthin’ but a G-Thang”, którego współautorem jest wielki raper i autor innego klasycznego albumu wyprodukowanego przez Dr. Dre, „No One Can Do It Better” The D.O.C. Utwór, który totalnie zamieszał i pokazał wyluzowanych Dre i Snoopa, mających wkrótce rządzić całym rapowym środowiskiem. Co poza tym? Za wiele miłości do policji tutaj nie usłyszymy (jeden taki love song, „Mr. Officer”, ostatecznie nie pojawił się na trackliście), podobnie jak sympatii do byłych kolegów w postaci „Fuck wit Dre Day (And Everybody’s Celebratin’)”. Jest za to coś innego – dużo lekkich narkotyków, pięknych kobiet i przede wszystkim pozytywnego leniwego brzmienia. Dajcie się tylko ponieść „Let Me Ride” i w pełni zrozumiecie koncept „The Chronic”.
Nie wiadomo co jest dziwniejsze. Data premiery tak słonecznej i przepalonej (tytuł albumu, halo!) płyty, chociaż w Los Angeles o tej porze i tak jest w miarę ciepło, koszmarna okładka będąca follow-upem do… francuskich bletek, czy może sama muzyka, będąca reinkarnacją P-funku w trochę innej formie? A może olać to wszystko i potraktować „The Chronic”, jako początek nowego rozdziału, który przemówił do 8 milionów nabywców? Potraktujmy to jako coś, czego nie było wcześniej, chyba że żyło swoim własnym bytem w „piwnicach” innych osób, które Dre, niczym największy cwaniak, okradł, a dzieła tam schowane podpisał swoim nazwiskiem. Dzisiaj to akurat nie jest istotne, bo ta długa i ciekawa historia i tak zdaje się nie mieć końca.
Dawid Bartkowski