Po dziesięciu latach: 2004 w polskim hip-hopie

Co warto pamiętać z tamtych dwunastu miesięcy, a o czym lepiej zapomnieć.

2014.02.08

opublikował:


Po dziesięciu latach: 2004 w polskim hip-hopie

Tekst ten początkowo planowałem rozpocząć utyskiwaniem na kondycję polskiego hip-hopu sprzed dziesięciu lat. Że w 2004 roku nie wyszło tyle klasycznych płyt, co rok wcześniej, że część sceny zaczęła się sypać, że popularność nie przekładała się na jakość itd. Przeglądam jednak pozycje, które w tamtym czasie trafiły na rynek, i oczom nie wierzę. Albo mój próg tolerancji nie jest specjalnie wygórowany, albo dziś, z perspektywy dekady, najjaśniejsze punkty 2004 roku faktycznie świecą równie mocno jak np. „Eternia”, „Fach” czy „Gdzie jest Eis?”.

Wówczas jednak znakomita część słuchaczy postrzegała hip-hop głównie przez pryzmat tego, czemu niemal równocześnie odmawiała miana „hip-hopu” i jednoznacznie klasyfikowała jako popową lub disco-polową jego dewiację. Ot, taka schizofrenia. Wykluczamy coś, a jednocześnie traktujemy to jako papierek lakmusowy większego zbioru. Choć, przyznaję, i ja z początku uległem tej pokusie i machinalnie identyfikowałem 2004 rok przede wszystkim ze stworkami typu „Jak zapomnieć” czy „Aniele”. Swoją drogą, piosenki te trafiły oficjalnie na rynek w 2003 roku. Tak się złożyło, że na szczyt popularności musiały poczekać kilka lub kilkanaście miesięcy. To pokazuje, że jakiekolwiek separowanie tych lat od siebie i wskazywanie, że tu się kończyła złota era polskiego rapu, a tu zaczynał hip-hopolowy boom – jest nieuprawnione. Każdego roku na szerokie wody wypływa trochę gówna (w tym pewnie będzie podobnie, niestety). A że w 2004 w wielu miastach zaczęło brzydko pachnieć, to też po części wina poprzedniej ekipy rządzącej.

Granica była więc cienka. Przekonuje nas o tym przykład Mezo, który – jak trafnie zauważył niedawno Marcin Flint – detektor obciachu nie do końca miał wyregulowany, ale w tamtym czasie udało mu się rozbroić kilka pogardliwych min. W przypadku konfliktu z Mesem scena, co oczywiste, jednoznacznie opowiedziała się za członkiem Flexxipu i wynik znany był wszystkim na starcie, ale gdybym miał wskazać najlepszy numer tego beefu, nie byłaby to „Nagła śmierć”, ale „Panczlajner”. Ten krwisty, wyposażony w kilka naprawdę udanych fragmentów (ten ze szczerym uśmiechem szczególnie) kawałek mógł być – podobnie jak zwrotka w „Rapteatrze” – kołem ratunkowym Meza. Niestety, on sam postanowił zostać na Titanicu.

{reklama-hh}

O Mezie wspominamy tu tylko dlatego, by oddać mu sprawiedliwość i trochę urozmaicić czarno-biały pejzaż hip-hopu a.d. 2004. Możemy pójść jeszcze dalej i przywołać postać Dużego Pe, który dziś co prawda okazjonalnie wraca do rapowych korzeni, ale wtedy był blisko hip-hopu jak nigdy. Zwycięzca WBW, który na swój debiut zaprosił Eldo, Emila Blefa, Gutka i Mezo, po czym wydał całość pod szyldem UMC? Niektórych ziomków taka kombinacja mogła wówczas przyprawić o zawrót głowy. Bo w końcu jak to zmieścić w schemat? Cóż, cały „Sinus” wymagał się jednoznacznym klasyfikacjom. Dziś co prawda poetycki, koronkowy styl Pe raczej męczy, niż zachwyca, ale kilka numerów – z „Ten dzień to dzisiaj” na czele – broni się mimo upływu czasu.

W ogóle płytom z 2004 roku brakuje kondensacji i równości, przez co pamiętamy dziś bardziej pojedyncze numery niż pełne koncepty. Krążki, którym najzwyczajniej w świecie zabrakło selekcji, można by długo wyliczać. Chyba sztandarowym przykładem jest drugi „Kodex”, którego cyfra dobrze opisuje jego jakość – nie tak świetny i klasyczny jak poprzednik sprzed dwu lat, ale też daleki od porażki trzeciej części trylogii. Dość powiedzieć, że mamy tu bodaj najlepszy utwór, który wyszedł spod pióra Sokoła i bitmaszyny White House – czyli „Każdy ponad każdym”. Niezłe noty należą się też debiutantom (Miejski Klasyk) i weteranom: Ostremu, Eldo, Kaście i duetowi Mes/Numer. Reszta raczej do zapomnienia.

Na brak spójności i równości cierpiał też “Notes” Tedego. „Ja, mój walkman i mój notes”, „Robię rap”, „Obłęd” i ewentualnie „Jak żyć?” to za mało, by uratować tę płytę – obok „Ścieżki dźwiękowej” chyba najgorszą w dyskografii TDF’a. W tym samym roku w Wielkim Joł wyszła też płyta trójmiejskiej Analogii. „Esencja czysta” była pod względem producenckim rzeczywiście esencjonalna: funkowa, rozbujana, melodyjna, ale też odpowiednio chropowata. Śliczne bity Kaszalota, wydawać by się mogło, trafiły w odpowiednie ręce – rap RDW i Benia daleki był co prawdo od ideału i tekściarskiego mistrzostwa, ale panowie potrafili przynajmniej okiełznać te podkłady i dobrze się na nich odnaleźć. Mimo że wszystko było na swoim miejscu, włącznie z letnim hitem, Analogia ewidentnie nie spotkała się z takim odbiorem, na jaki zasłużyła. Może dlatego, że w 2004 solidnym rzemiosłem nie dało się więcej ugrać? Nie wiem. Na pewno dziś „Esencja czysta” to przede wszystkim znakomite „Daję rytm”:

Pisałem dotąd o raperach skompromitowanych, zmarnowanych, nierównych. Gdybym tak zapamiętał 2004 rok, pewnie nie wystawiłbym mu w ten sposób dobrego świadectwa. Są jednak cztery płyty, o których trzeba tu wspomnieć. Trzeba, bo mam poczucie, że jeśli 2004 rok wydał jakiegoś klasyka, to kryje się on w którymś z tych tytułów.

O „Muzyce poważnej” Pezeta (na zdjęciu) pisałem już kilkukrotnie. Jeśli na „Klasycznej” słyszeliśmy jeszcze nieokrzesanego Obrońcę Tytułu, który chce zagadać i zrymować całą scenę (co często kończyło się komicznie), to „Poważna” – znów wyprodukowana w całości przez Noona – dopuszcza już do głosu nie tyle uformowanego, dojrzałego MC, co przede wszystkim wypalonego, zgorzkniałego człowieka, który w retro-wycieczkach gubi ostrość, a „dziś” odbiera głównie szóstym zmysłem. Wielu wcześniej i później próbowało przelać na papier swoją frustrację, nikt jednak nie był w tym tak wyrachowany i ujmujący jak Pezet. Ale czy ta absolutnie polska odmiana emo-rapu byłaby możliwa, gdyby nie Noon? Zimne, przeszywające powietrze dociera do nas w równym stopniu z rapu ursynowskiego MC, co elektroniki producenta.

Na równi z “Muzyką poważną” cenię “Bez zabezpieczeń” Małego Esz Esza. Krążek to nieporównywalnie mniej doceniony, a szkoda, bo muzycznie dzieją się tu istne cuda (Szogun!), a sam gospodarz dwoi się i troi, byle zatrzeć wrażenie, że Szybki Szmal tylko ładuje kielony i fifki. Najlepszym przykładem jest ukryty poza oficjalną tracklistą love song, w którym Esz nakreśla osobistą anatomię związku od wzlotu po bolesny upadek.

Można się kłócić, która z płyt Łony jest najlepsza. Prawdę mówiąc, życzyłbym każdemu raperowi tylko takich dyskusji wokół jego twórczości. Fani szczecińskiego weterana mają ten komfort, że jest w czym wybierać. Sam jestem rozdarty między ostatnim studyjnym dziełem, „Cztery i pół”, a drugim w dyskografii „Nic dziwnego”. Ta płyta, wydana właśnie w 2004 roku, nie jest już tak beztroska i niewinna jak „Koniec żartów” (a muzycznie bardziej dociska Premierowską formułę); zarazem jednak daleko jej do wolty „Absurdu i nonsensu”, gdzie humoru było już jak na lekarstwo (chociaż „Ą, ę” ciągle imponuje!), a jeśli już się pojawiał, to na poziomie niskim jak klamki w Belwederze. „Nic dziwnego” plasuje więc jakoś pomiędzy, i w tym złotym środku jest metoda. Wizytówka? Jasne, że „Rozmowy z cutem”:

Trochę podobnie jak z Łoną wygląda sytuacja z Ostrym. I tu ilość znakomitych pozycji w dyskografii nie pozwala jednoznacznie określić, który album łódzkiego MC jest jego opus magnum. W pewnym momencie to bogactwo odwróciło się przeciwko samemu raperowi, który jakby przestał kontrolować własną twórczość, wylewającą się ze studia. „Jazzurekcja” to, całe szczęście, jeszcze nie ten moment. Jasne, prawie osiemdziesiąt minut muzyki może być dla niektórych zaporą nie do przebycia. Jednak (a zdaję sobie sprawę, że mogą to czytać tacy, którzy nie przebrnęli do końca) proszę wierzyć, nie ma tu ani jednego słabego bitu. Gdy dziś czytamy w informacji prasowej, że podkłady są osadzone w tradycji złotej ery, słowa te wydają się tak wyświechtane, że mimowolnie mijamy je wzrokiem. Lecz jeśli miałbym wskazać dzieło, w którym taka zapowiedź miała stuprocentowe przełożenie na faktyczne brzmienie, byłaby to „Jazzurekcja” właśnie. Tłuste, surowe, szarpane podkłady dobrze korespondują z wariacką, hipnotyzującą, napędzaną co rusz to nowymi wizjami nawijką Ostrego. Wbrew pozorom, nie jest to bełkot. Gdy łodzianin kojarzy myśli, pokonuje olbrzymie dystanse, ale jego tok rozumowania jest, jak myślę, do zrekonstruowania. A nawet jeśli „skrecz”, który „gryzie dywan”, trudno sobie wyobrazić, spróbujcie pomyśleć o tego typu tripach jako surrealistycznej ucieczce do podświadomości. To działa.

 

Polecane