Ze wspomnianą kasetą VHS miałem dwie, przyznaję – od czapy, refleksje. Po pierwsze, uznałem, że bary wymyślono, by w nich pić, palić i grać małe, pełne emocji koncerty. Po drugie, z mojej ówczesnej perspektywy wydawało mi się, że takie ciasne, zatłoczone i zadymione koncerty w tętniącej życiem knajpie to raczej obiektem tęsknień zostaną. Takie marzenia ściętej głowy. Po trzecie i czwarte, i nie mówię tu już o Tomie Waitsie, wielcy artyści w małych knajpach to raczej nie grywają, a jak grywają, to pewnie rejestrują tam jakiś materiał, czy coś w tym stylu, i dostanie się tam graniczy z cudem. Została tęsknota.
Z biegiem lat zapomniałem o niej. Dużo muzycznych marzeń się spełniło. Zaskakująco dużo. Dużo widziałem i chyba coraz bardziej zblazowany się robię, coraz trudniej mnie poruszyć. No i na dodatek pod tą szerokością geograficzną w knajpach i barach nie wolno palić, a ja już nie piję. Idealne warunki, by zapomnieć o tamtych, nastoletnich refleksjach.
I właśnie to wszystko, kurwa mać, spadło na mnie. Z mocą zdwojoną przez niespodziewaność i przemnożoną przez nieadekwatność miejsca do sytuacji. Z jednej strony muzyk z żywym, parującym mięsem z siebie wyrwanej duszy stanął (tj. usiadł) przez garstką ludzi, z których, powiedzmy, nawet nie połowa zainteresowana była doświadczeniem kontaktu ze znaną sobie twórczością, pozostali chcieli zjeść i napić się ze znajomymi, bo umawiając się na ten najpopularniejszy w tygodniu wieczór bladego pojęcia nie mieli, że ktoś będzie im w tym w sposób zorganizowany i zaplanowany przeszkadzał. W dodatku wspierany przez hałaśliwy zespół.
Artysta widzi zdystansowaną publiczność. Zdystansowaną w przenośni i dosłownie. Ale robi swoje. Cynicznie i z ironią brnie, podąża za wzrokiem wbitym w nieokreślony i nieistniejący horyzont. Tam, gdzie patrzą się ludzie, kiedy się nie patrzą, bo są zamyśleni. I wywala z siebie te emocje, wypruwa się. Muzycy, co z nim przyszli, jeńców nie biorą. Za to barmani biorą napiwki. Ekspres do kawy napierdala miażdżącymi się żelaznymi wnętrznościami akurat w chwili, kiedy przestrzeń między jednym a drugim akordem jest po to, by usłyszeć jak artysta zasysa powietrze, by przeżyć. Kelner ze zwinnością i szybkością górskiej kozicy zasuwa z tacą hamburgerów i piw akurat w chwili, gdy prawie nikt nie słucha, że następny utwór będzie o mocno wykrzywionych relacjach między dwojgiem ludzi na etapie, w którym zaimki dzierżawcze (twoja, mój) jeszcze nie istnieją. Więc ze sceny poleci kąśliwe „smacznego”, na które znów prawie nikt nie zwróci uwagi. Obłąkane, emocjonalne slideshow ruszy niespiesznie dalej. Między artystą a rachityczną publicznością nieprzerwanie wracać będą kelnerzy z pustymi tacami i pełnymi kiermanami i coraz bardziej wygięte laski nosić będą swe pełne pęcherze do kibla. Przy skoczniejszym numerze ktoś nawet zatańczy, jak to po siódmej wódce. Sztućce tylko zadzwonią w dobrym momencie, gwar rozmów świetnie zalepi ciszę, ale cała reszta będzie kazała mi przewrotnie myśleć: im ktoś trudniej ma na scenie, tym lepiej. Lepiej pod warunkiem, że artysta wygra tę bitwę, nawet jeśli zrobi to tylko dla siebie. Wygra wojnę, jeśli jego wiktoria nie umknie choćby tylko jednej osobie.
A więc jednak po to wymyślono knajpy i bary, by w nich grać dla często przypadkowych i kompletnie niezainteresowanych ludzi. By grać malutkie koncerty, często ważniejsze dla muzyka, niż dla publiczności. Coś, czego w wielkim klubie się już nie doświadczy. I coś, czego byle grajek nie udźwignie. Taki wieczór, który trochę zmieni samego artystę i może trochę kogoś na widowni. Tak mi się wczoraj trafiło, czego również życzę wszystkim. Może to okrutne, ale artystom czasem też. Zwłaszcza tak wielkim, jak Zabrocki. Marcin, wygrałeś i bitwę, i wojnę. Kłaniam się.
P.S: autorce zdjęć bardzo dziękuję za pomoc i… zdjęcia.