Kaliber 44: jak wyglądałby film o kultowym zespole

Z okazji nadchodzącej premiery nowego albumu K44 próbujemy wyobrazić sobie, jak wyglądałaby historia zespołu przeniesiona na duży ekran.

2016.01.13

opublikował:


Kaliber 44: jak wyglądałby film o kultowym zespole

Gdy w 2012 roku na ekrany kin wchodził „Jesteś Bogiem”, Dab zastanawiał się głośno, czy „trzeba robić film o ludziach, którzy nagrali jeden album”. – Świetni ludzie, ogromny kawał rapu, ale miejmy trochę zdrowego rozsądku – mówił we wspomnianym wywiadzie i podkreślał, że Magik działał w Kalibrze siedem lat, podczas gdy w Paktofonice tylko dwa. Ten pierwszy etap, właściwie przemilczany w filmie, nadawałby się na osobną opowieść, choć jak zauważa Dab, historia zwana Kalibrem 44 nadal trwa, wobec czego jest zdecydowanie za wcześnie, by myśleć o takim obrazie.

Gdyby jednak zdecydować się na pierwsze przymiarki do tego typu produkcji, jak mogłaby ona wyglądać? Co powinno się w niej znaleźć? W końcu Kaliber z Magikiem i Kaliber bez Magika to jakby dwie różne, równie fascynujące opowieści, które domagają się dylogii, dwóch osobnych narracji. Pierwszej, gdy Kaliber istnieje, najpierw jako kwartet (nie zapominajmy o DJ-u Feel-X-ie),  później jako trio. I drugiej, gdy katowicka grupa zawiesza swoją działalność, a drogi braci Martenów rozchodzą się na kilka lat. Zapowiedziany na luty pierwszy od 2000 roku album K44 jest dobrą okazją, by pozwolić sobie na taką na poły fikcyjną, filmową opowieść.

Jeśli chodzi o pierwszą część filmu, można ją sobie wyobrazić jako narrację przypominającą „Jesteś Bogiem” z kilkoma kluczowymi przesunięciami. Oto miejscem akcji są znów smoliste, robotnicze Katowice, tyle że początku, a nie końca lat 90. Na korytarzach jednej z bogucickich szkół podstawowych zawiązuje się grupa. Gatunek? Niesprecyzowany. Niby hip-hop, ale taki, który mniej lub bardziej świadomie wchodzi w związki z gitarowym hardcore’em, zabarwionym na dodatek pastiszem, bo chłopaki przerabiają kolędy na własną modłę. Nazwa? Tu kłopot był jeszcze większy. Young Rappers, Trójkąt Prawdy, Ułamek Tarcia (przywołuję za „Antologią polskiego rapu” ). W końcu stanęło na Kalibrze 44. Fokus – kręcący się wokół zespołu, podobnie zresztą jak Rahim, na długo przed pożegnalnym koncertem w warszawskim Remoncie – wymyśla charakterystyczną czcionkę, która trafi następnie na okładkę debiutu. Pojawiają się pierwsze większe pieniądze – na wynajęcie tysiąca godzin w studiu. Wreszcie wychodzi „Księga Tajemnicza”. Klasa Daba słucha płyty na wycieczkach szkolnych. Nauczyciele niby konfiskują kasety, ale po cichu kibicują zespołowi. Album rozchodzi się w jakichś osiemdziesięciu tysiącach egzemplarzy.

Czy jednak z działalności Kalibra w latach 90. dałoby się zmontować coś więcej niż tylko słabszą, mniej dramatyczną wersję „Jesteś Bogiem”? Miałbym wątpliwości. To historia, z której łatwo zrobić film o początkach hip-hopu w Polsce i wyjściu tego gatunku z osiedlowych bloków, trudniej natomiast uchwycić społeczne przemiany, dziki kapitalizm odciskający piętno na psychice młodych ludzi. Trudniej, bo trzeba by było wejść na grunt filmu Dawida, który „przechwycił” najbardziej tragiczny moment w historii zespołu: samobójstwo Magika.

O wiele ciekawiej pod tym względem prezentowałaby się druga część filmu, która rozpoczynałaby się gdzieś w okolicach roku 2000. W „Nieodwracalnych zmianach” Dab rymuje: Jak to? Widzieliśmy się przecież niedawno/ Jeden raz, drugi raz, trzeci już nieładnie/ W końcu, brat, nie ma już miłości dla mnie. Tak, nowe millenium to moment, w którym akcje zespołu gwałtownie spadają. Trzeci album „3:44”, choć promowany popularnymi singlami „Konfrontacje” i „Normalnie o tej porze” i nagrodzony Fryderykiem w kategorii rap, nie zbiera tak dobrych recenzji jak wydane dwa lata wcześniej „W 63 minuty dookoła świata”. W jakim stopniu wynika to ze zwiększonego zainteresowania konkurencyjną niejako Paktofoniką, w jakim – odejściem Magika, a w jakim – wypaleniem dotychczasowej formuły? Trudno ustalić. W filmie można by to uchwycić w jeszcze jeden sposób: jako klasyczny konflikt między sztuką a życiem.

Jest jesień 2001 roku, ponad rok po wydaniu „3:44”. Scenerią nie jest już przemysłowy Śląsk, ale gwiazdorski Nowy Jork: zalany wielkomiejskimi światłami, zawalony drapaczami chmur, ale już bez słynnych dwóch wież. Oczywiście to widok, który widzimy na odległym planie, bo właściwa akcja dzieje się gdzieś na obrzeżach Wielkiego Jabłka, na dachu budynku, w którym zlokalizowany jest jeden z polonijnych klubów. Za dalszą wskazówkę dla scenarzysty niech posłuży ten wyimek z wywiadu z Dabem („Playboy” nr 11, 2010 rok):

– Pijani wyszliśmy na dach zajarać gibona. Jeden z kolegów gdzieś poszedł. Słyszę, że wraca. Daje mi w oczy latarką. Mówię: przestań mi w mordę świecić. A tu: „Shut up motherfucker! Put your hands up!”. Jeden gliniarz z gnatem wymierzonym w nas, drugi z latarką. Ktoś ich zawiadomił, że na dachu są jacyś obcokrajowcy. „Co wy tu robicie?”. Darcie mordy. Kolega zdążył wyrzucić lufę. „Co wyrzuciłeś?! Nóż wyrzuciłeś?”. Spisują nas. Obszukują. A ja gibony mam w kieszeni, więc tylko czekam, aż znajdą i w najlepszym razie lecę na deportację. Ale nagle zaczęli się spieszyć. Mieli wezwanie. Kazali nam spieprzać i zniknęli. Kolega, który zszedł z dachu pierwszy, zobaczył, że zaczęli nas iskać, zbiegł na dół do telefonu i zadzwonił na policję z wrzaskiem, że tuż za rogiem napadli na kogoś. Najwyraźniej odwołali patrol.

Prawda, że mocne? Rozpoczyna się jak scena z filmu akcji, kończy jak komedia pokroju „How High”. A wyobraźcie sobie, że ten wstęp jest jedynie pretekstem, by pokazać toczący się w głowie Joki konflikt: brnąć w swoją muzyczną pasję i wystawiać się na podobne, szczeniackie historie czy rzucić wszystko i zająć się poważną pracą, szczególnie że dziecko w drodze. Ostatecznie jesteśmy świadkami, jak starszy z braci Martenów wybiera etat. I emigrację za Ocean. Już był przez pół roku w Stanach w momencie, gdy toczyły się prace nad „3:44” – kto wie, może już wtedy pojawiły się pierwsze myśli o dłuższym wyjeździe, które odtąd zaprzątały mu głowę i odbiły się na procesie powstawania płyty.

Amerykański sen ostatecznie wygrywa z polską rzeczywistością, choć akurat w tym przypadku obie kategorie są nieco bardziej poplątane. Joka nie jedzie do Stanów, by tam zarobić swój pierwszy milion. Jedzie, bo chce zacząć żyć jak poważny facet, ojciec, który dla dobra rodziny wybiera szarą codzienność. DJ Feel X tak mówił w wywiadzie dla „Newsweeka” :

– Joka chciał przeżyć swój amerykański sen, połazić po Manhattanie. Miał dość jeżdżenia na koncerty, wolał wstać rano, pójść do roboty, przewijać pieluchy i żyć. Jego marzeniem była koparka czy spychacz, a nie kolejna płyta.

Koparka, spychacz… Albo ciężarówka. Także tym pojazdem kieruje Joka podczas swojego pobytu w Stanach. Proszę sobie tylko to wyobrazić: stary, zdezelowany truck, którym starszy Marten robi kolejne kilometry. W tle szeroka przestrzeń środka USA. A z głośników „Na co komu dziś”… to znaczy „Reprezent”, oczywiście: Chciałem być sobą, za wielką wodą zostać/ Na czekoladę czarną, jak ta owca/ Dostałem chęć, namiętna i nieletnia/ Znała refrenu sens, lecz nie wiedziała gdzie ja mieszkam.

A więc epicki plan. I nagle przejście. Już nie kabina ciężarówki, ale wnętrze taxi. Ciasne, obskurne. Za oknem zamiast Wielkich Równin modernistyczne kamienice, wybite szyby, zaszczane bramy. PCK, Drzymały, potem w Kościuszki. I dalsza część zwrotki: Czy Katowice przypadkiem są w Afryce?/ Czy polarne misie, wyłażą na ulice tu? Joka to wprawdzie nie Robert de Niro, a Kato nie są Nowym Jorkiem, niemniej potrafimy sobie wyobrazić nocny dyżur w Mieście Ogrodów: choć po ulicach nie krążą żółte caby, taki Smarzowski potrafiłby zadbać o to, by zza szyby było widać stężenie przemocy porównywalne do tego z „Taksówkarza” Scorsese.

Tak, Brat Joka – wydawałoby się, że dla polskiego hip-hopu już „świętej pamięci”  – po trzech latach wraca do macierzy. Młodszy Marten wita go jako zwycięzca. Autor solowej płyty, zdobywca Fryderyka, z kilkoma własnymi przebojami na koncie. Miasto już wprawdzie jest „nasze”, ale jeszcze nie Joki i jeszcze nie, jak słyszymy w „Nieodwracalnych zmianach”, podzielone na pół. Póki co w Katowicach rządzi Dab, szczególnie że koledzy z Paktofoniki na przełomie 2004 i 2005 roku dopiero przygotowywali się do uderzenia w Polskę ze swoim Pokahontaz. „Czerwony album” dociera więc do 14. miejsca OLiS, jest świadectwem rozwoju gospodarza jako producenta. A jednak w filmie na tej twarzy człowieka sukcesu mógłby się pojawić delikatnie zarysowane blizny. Wątpliwości. Te przezwyciężone kilka miesięcy wcześniej:

Najgorszy był rok 2004, zanim wyszedł Czerwony album. Od ostatniej płyty Kalibra minęły cztery lata, Joka wyjechał, nie było koncertów. Miałem na koncie pozycję dwucyfrową. jak i te, które miały dopiero nadejść w wywiadach po wielu latach („Newsweek”).

Ale też te, które miały nadejść i zostać wypowiedziane dopiero po wielu latach:

Z perspektywy czasu jest tam [na „Czerwonym albumie”] kilka utworów, które uważam za słabe. Byłem wtedy zapuszczony tekstowo, długo nie pisałem i przychodziło mi to nadzwyczaj ciężko. Od „Emisji spalin” jest pod tym względem lepiej i w stu procentach piszę o tym, co chcę przekazać. Przy słuchaniu „Czerwonego albumu” znajduje się tam parę rzeczy, które teraz kompletnie mnie nie jarają („Dla Studenta”).

Jest więc 2005 rok. W przypadku Abradaba sprawy nabierają rozpędu. Dopieszcza warsztat, od „Emisji spalin” brzmi właściwie coraz lepiej. Jego lista autorskich nagrań powiększa się, na koncertach nie musi już tak często podpierać się dorobkiem K44, a jeśli do niego sięga, to głównie po to, by przypomnieć samodzielne numery – te, które już w chwili powstawania były pisane z myślą o solowym krążku. „Konfrontacje”, „Wena”.

U Joki jest nieco ciężej. Bycie katowickim Travisem Bickle’em pochłania mu sporo czasu. Wprawdzie pisze jakieś zwrotki, ale kolejne wersy przychodzą z trudem. To dobry moment na scenę, którą nie pogardziłby Dawid. Bracia siedzą w studiu późnym wieczorem. Młodszy Marten uzgadnia terminy, dopieszcza kolejne numery, lada chwila pojawi się perspektywa współpracy z żywym bandem. Ta aktywność sceniczna i otwarta głowa po latach zaprocentują. Pewnego dnia Dab odbierze telefon od Wojciecha Waglewskiego. Jest pomysł na numer do Męskiego Grania. Wchodzisz? Dab wejdzie. Ale to dopiero w 2010 roku. Choć przecież może wejść już teraz, czemu nie? To tylko fikcja na kanwie biografii. A jakże pasuje do sceny! Kręci się więc Dab po studiu, wisi na słuchawce z Waglewskim, podczas gdy gdzieś w kącie jego starszy brat próbuje skończyć swoją szesnastkę. Tyle że sylaby się nie zgadzają, rytm kuleje, a rymami czasownikowymi trudno już podbić serca słuchaczy. Joka w końcu rzuca zeszytem. Wychodzi. Chce wyjść. Musi. Ma nocną zmianę.

Czy tak mogły wyglądać pierwsze próby pisarskie starszego Martena po powrocie ze Stanów? Nie wiem. Nagrywane okazjonalnie zwrotki zdają się temu przeczyć: naturalny dryg do klecenia rymów został, a trącące myszką naleciałości warsztatowe sprzed emigracji z każdą kolejną szesnastką znikały. Dla dramaturgii całej opowieści przypuśćmy jednak, że powrót do nawijania był okupiony godzinami przekleństw i wiadrami potu. Dopiero wtedy możemy sobie wyobrazić trzydziestolatka, który postanawia wrócić do hip-hopu tylnymi drzwiami, backstage’em. To tam pewnego majowego dnia 2007 roku zabiera niewiele młodszą od siebie fankę. Jest jednak tłoczno. A do hotelu nie tak daleko.

Co dalej? Ostatecznie: uniewinnienie . Ale wcześniej areszt, medialna nagonka, sąd słuchaczy i brat, który od początku stoi murem za oskarżonym. Już nie film sensacyjny, już nie komedia, już nie opowieść przygodowa o podbijaniu Ameryki. 2007 rok można by zamknąć w konwencji dramatu sądowego.

Ostatni wątek potoczył się szczęśliwie dla Joki. Czy w takim tonie wypadałoby przedstawić dalsze wydarzenia? Z każdym kolejnym rokiem pakt między słuchaczami a Kalibrem stawał się coraz wyrazistszy. Pierwsze wspólne koncerty po latach jeszcze nie zwiastowały czwartego albumu, ale dziś, na początku stycznia 2016 roku, wiadomo, że do tego dojdzie. Prace nad „4:44” toczyły się w spokojnym, powolnym rytmie. Jakby wszystko musiało tu dojrzeć. „Nieodwracalne zmiany”, pierwszy od ponad piętnastu lat numer podpisany jako Kaliber 44, zwiastuje raczej zachowawczy, konserwatywny i klasyczny w formie album. Potwierdzają się też słowa Daba, że płyta będzie skierowana do najwierniejszych fanów. Czy rzeczywiście tak będzie? Przekonamy się 44. dnia roku.

Polecane