Zamiast wstępu.
W ogóle polecam ten festiwal wszystkim, a zwłaszcza tym, którzy nigdy tam nie byli i myślą, że czas tam się zatrzymał, że to kłębowisko punków i kuców (moje ulubione obraźliwe słowo na fanów metalu) i że można dostać w ryja. Otóż nie. Pewne aspekty historii tego festiwalu zostały mocno rozdmuchane, jako bardzo nośne tematy. W wyniku tego powstały mity, legendy i stereotypy jeszcze bardziej krzywdzące dzisiejszy Jarocin niż te wszystkie niestworzone historie opowiadane o Przystanku Woodstock. Dziś festiwal w Jarocinie to taki sam festiwal jak każdy inny. Fajny, rodzinny, spokojny i bezpieczny. A w ryja dostać można wszędzie. Przekonują się o tym codziennie losowo wybrani mieszkańcy polskich miast i wsi czy nawet, nie dalej jak rok temu, Meksykanie na jednej z trójmiejskich plaż. W tym momencie można, zupełnie dla równowagi przypomnieć tak dziwaczne, a zapomniane dla Jarocina fakty, jak koncert tamże niejakiego Czesława Niemena, Hanny Banaszak, Marka Grechuty, szefowanie jednej z edycji przez Kubę Wojewódzkiego czy – i w to już możecie nie uwierzyć (ale sprawdźcie w Wiki) – konferansjerkę Krzysztofa Ibisza! Zatem tradycje mieszczańskie festiwal ma przebogate, podobnie jak każde inne. Wniosek – stereotypy są do dupy. Bo co by było, gdyby Krzysztof Ibisz domagał się, by oddano mu festiwal w Jarocinie?
Ale wróćmy do pytań. Jeśli kogoś to interesuje, to zapraszam. Teraz już zupełnie poważnie.
Co z tym festiwalem? Czy od 10 lat jest to odcinanie kuponów od legendy „Jarocina” czy budowanie nowego „Jarocina”?
Mam nadzieję, że nie jest to pytanie z tezą, bo ze smutkiem obserwuję lokalne wojny i krucjaty pod hasłem „oddajcie nam Jarocin”. Z pozycji gościa, który przybywa tu regularnie dzisiejszy Jarocin Festiwal to okazja do sprawdzenia formy naszych aktualnych potentatów scenicznych. Jednak najważniejszym magnesem są takie unikatowe wydarzenia jak koncert Jello Biafry ze swoją The Guantanamo School Of Medicine, występ (szkoda, że tak krótki) formacji Editors, która dopiero stała u progu światowej kariery czy wszystkie projekty specjalne (urodziny Kultu, Tiltu, odegranie przez Lao Che „Powstania…” itd.). Magnesem są też koncerty (często powroty) takich kapel jak TZN Xenna, Malarze i Żołnierze czy – jak w tym roku – Celi Nr 3.
Uczestnicząc w ostatnich edycjach festiwalu nie odnoszę wrażania odcinania kuponów od czegokolwiek. Wręcz przeciwnie – zauważam dziwaczne próby przyczepienia mu niepotrzebnego ogona. Nie odważyłbym się też powiedzieć, że próbuje się cokolwiek budować na gruzach dawnego FMR. Bo to dwa różne światy. Dwie różne Polski, dwa różne wydarzenia. Zupełnie inne realia, tak z punktu widzenia zwykłego słuchacza jak i muzyka, tego stającego w konkursowe szranki i tzw. gwiazdy.
W latach 80. przyjeżdżało się tu posłuchać tego, czego nie dało się usłyszeć nigdzie indziej i (a może przede wszystkim?) w poszukiwaniu namiastki wolności i normalności. Decyzji o wyjeździe na festiwal nie podejmowało się po przestudiowaniu programu, przeliczeniu cen biletów i sprawdzeniu oferty konkurencji, w kraju i zagranicą. Tak robi się dziś. Festiwali rockowych mamy w kraju pod dostatkiem. Każdy region ma swoje mniejsze lub większe wydarzenie. Właściwie wszędzie można zobaczyć podobny zestaw wykonawców. Większe różnice pojawiają się wśród zespołów konkursowych, a i te lubią się powtarzać. To, co nabiera znaczenia, to specjalne projekty przygotowywane na okazję takiego czy innego festiwalu (Jarocin nie jest tu wyjątkiem) i dobór wykonawców zagranicznych. Czyli wszystko to, czego nie zobaczymy na koncertach klubowych u siebie w mieście. Atmosfera, klimat czy wreszcie historia, to chyba ostatnie przesłanki brane pod uwagę przy podejmowaniu decyzji czy przyjechać tu, do Jarocina czy nie. Nie twierdzę, że nieistotne, ale dawno przestały być kluczowe.
Odpowiadając na pierwszą cześć pytania (bez tezy;) – co z tym festiwalem? Ano nic. Co ma być? Festiwal ma to szczęście, że odbywa się w mieście z dużymi tradycjami, ale i miasto ma to szczęście, że taki festiwal nie wyniósł się nigdzie indziej. Do miejsca z lepszą infrastrukturą, dojazdem, bazą hotelową i gastronomiczną czy czym tam jeszcze… I choć może nie ma tu idealnych warunków dla nowoczesnego festiwalu, to jarociński festiwal takim właśnie jest.
Mam to szczęście, że co weekend jestem na innym festiwalu, mogę obserwować jak wygląda organizacja i produkcja takich imprez. I na tych największych czy uznawanych za najlepsze zazwyczaj wygląda tak, jak tu. Zazwyczaj, bo są i takie festiwale, które mogłyby się jeszcze wiele nauczyć, podglądając niektóre rozwiązania, do których przywykliśmy już w Jarocinie. Nie oznacza to, że nie znajdzie się nic takiego, czego nie można by w Jarocinie poprawić 😉 Ale to detale. Ważne jest to, że festiwal, mimo iż prace nad nim ruszają często w ostatniej chwili, nie podzielił losu Węgorzewa i nadal jest mocnym punktem na festiwalowej mapie Polski, cieszącym się zainteresowaniem mediów muzycznych o ogólnokrajowym zasięgu.
Jakie znaczenie, Pana zdaniem, będzie miał/powinien mieć Spichlerz Polskiego Rocka dla przyszłości festiwalu rockowego w Jarocinie?
Odwróciłbym to pytanie. Jakie znaczenie może mieć Festiwal dla Spichlerza? Bo chyba tak wyglądać może ta relacja. A że relacja między tymi dwoma – przepraszam za słowo – podmiotami jest potrzebna, to nie podlega dyskusji. Data otwarcia, w przeddzień kolejnej edycji festiwalu nie jest przecież przypadkowa. Nie widziałem jeszcze ekspozycji w Spichlerzu, w chwili kiedy skończę pisać te słowa, zacznę pakować się i ruszam w drogę, by zdążyć na przesłuchania w JOK-u.
O Spichlerzu wiem, że stoją za nim goście, którzy absolutnie oddani są swojej pasji, a pasja stała się ich zawodem, czyli najlepiej jak można. Mam do nich wielki szacunek i podziwiam za dokonania. I cieszę się ich pasją. Intryguje zaangażowanie ludzi odpowiedzialnych za realizację Muzeum Powstania Warszawskiego, intrygują zapowiedzi o nowoczesnej, multimedialnej formie ekspozycji. Sekcje tematyczne zapowiadają niezłą zabawę z przebogatą i nie zawsze dobrze opisaną historią naszego rocka. Sam fakt odbywania się festiwalu w naturalny sposób napędzi zwiedzających. Pytanie, co w pozostałe dni w roku?
Jeśli faktycznie uda się utrzymać ponadregionalny charakter wydarzeń w Spichlerzu i faktycznie będzie ściągał regularnie do miasta fanów rocka w różnym wieku z całej Polski, to będzie można mówić o sukcesie. Pewnie nie stanie się to od ręki, ale życzę wszystkim, by nie trzeba było na to długo czekać. Ważnymi wydają mi się dwie kwestie – obecności Spichlerza na terenie festiwalu z jakąś choćby forpocztą, próbką tego, co czekać ma nas w jego właściwych progach oraz… realizowanie przez Spichlerz funkcji dokumentacyjnej począwszy od bieżącej edycji festiwalu. Tak jak Hunter Davies podnosił z podłogi strzępki tekstów, kiedy Beatlesi nagrywali przy Abbey Road „Sierżanta Pieprza”, tak jak w sumie przez przypadek stał się on częścią ich historii, podczas gdy miał „tylko napisać książkę”. O, tak to widzę i tego wszystkim życzę.
====
A teraz pakuję się i zmykam do Jarocina. Zabieram ze sobą płytę poznańskiej formacji Lola Lynch – w zeszłym roku w Jarocinie dostali nagrodę od publiczności i od jurorów, dziś mają gotowy materiał i ubiegają się o patronat CGM.pl.